top_image
O Felicjanie Antonim i jego synu Kornelu Kozłowskich herbu Kriegsstein – słów na pewno nie kilka i nie tylko o nich.

Felicjan Kozłowski urodził się w Tupadłach w ziemi płockiej, w roku 1805. Ród Kozłowskich, z którego wywodził się Felicjan, na Sejmie Wielkim, otrzymał nadanie szlachectwa i zatwierdzone przez ostatniego króla Stanisława Augusta Poniatowskiego.

Nie wiadomo czy Kozłowscy z Tupadłów na Sejmie po raz pierwszy zostali uszlachceni czy też było to po prostu potwierdzenie tego szlachectwa.

Wydaje mi się, że Sejm Wielki niektórym rodom, niemającym dokumentów, potwierdzających szlachectwo i herb, do którego należeli, a które zaginęły w wyniku wojen, pożarów czy innych klęsk, tylko potwierdzał taki stan rzeczy, ale pewności nie mam.

O tym, jakim herbem pieczętował się Felicjan Antoni i jego ojciec Józef , dowiedziałem się, przeglądając w Narodowej Bibliotece Cyfrowej gazety, wychodzące pod koniec XVIII wieku i przez cały wiek XIX.

I oto pewnego razu, przypadkowo czytam na pierwszej stronie „Gazety Codziennej”, nr 2559 z 4 sierpnia 1839 roku: „ wydrukowano dalszy ciąg obwieszczenia Heroldyi”, w którym to dalszym ciągu od nazwisk szlachty, zaczynającej się na literę J, a w tym niedzielnym numerze kończącym się na literze M, znajduje się również potwierdzenie szlachectwa naszego Felicjana Antoniego, jeszcze mieszkającego z rodziną w Warszawie, że: „Felicjan Antoni dwóch imion Kozłowski herbu Kriegsstein” . Żeby takie potwierdzenie heroldia w Królestwie Polskim wydała lub nie, najpierw zainteresowana strona, w tym wypadku Felicjan Antoni Kozłowski, o takie wydanie takiego potwierdzenia powinien wystąpiś. Potwierdzenia szlachectwa wydawane były nie po to, żeby zaspokoić czyjąś próżność, ale z prozaicznych powodów. Przede wszystkim szlachcic, jako pełnoprawny Obywatel, był inaczej traktowany nawet przez władze zaborcze; na przykład nie musiał przymusowo służyć w carskim wojsku, jak to miało miejsce z chłopami i mieszczaństwem.

W zastępstwie wysyłał pańszczyźnianego chłopa, który związany był z nim stosunkami poddaństwa. Zresztą tylko potwierdzenie szlachectwa i przynależności do szlachty posesjonatów tzn. takiej, która obecnie lub w czasach I Rzeczypospolitej, posiadała przynajmniej jedną wieś, gwarantowało robienie kariery urzędniczej, wojskowej (z reguły tylko szlachcic mógł zostać oficerem i to też raczej bogaty, bo zagrodowy czy też inaczej zaściankowy, nie wiele różnił się od chłopa, a władze carskie nie respektowały takiego szlachectwa i traktowały „szaraczków” (bo i tak określano szlachtę bezkmiecą, od szarego surdutu, który najczęściej nosili ) na równi z chłopami. Oni zresztą się tym nie przejmowali, bo życie we wsiach, w których żyli tylko tacy sami jak oni „urodzeni”, dawałoim poczucie bycia szlachcicem z dziada pradziada i zawsze powtarzali maksymę, gdy próbowano ich zrównać z chłopami, pochodzącą jeszcze z czasów „złotej wolności szlacheckiej”, że „szlachcic na zagrodzie, równy wojewodzie” i tego się trzymali, dopóki posiadali, choćby pół lub ćwierć łana swojej ziemi.

Szlachtę posiadającą wieś lub kilka wsi, nazywano również folwarczną od posiadanego majątku, określanego od XVI wieku z niemiecka folwarkiem. Najczęściej jednak nazywano ich „dziedzicami”, od odziedziczonego po dziadach i pradziadach włościach, do których byli przywiązani nawet wtedy, gdy z jakiegoś powodu, te włości utracili czy to powodu zadłużenia, czy też z powodu udziału w narodowych zrywach takich, jak Konfederacja Barska, Insurekcja Kościuszkowska, Powstanie Listopadowe, czy Styczniowe.

Revenons, a nos moutons. Pisownia tego herbu, a mianowicie „Kriegsstein” jest typowo niemiecka, przez : „ie”, wymawiane jak „i”, dwa „ss” i „ein”, wymawiane jak „ajn”. Trochę to komplikuje sprawę z tym szlachectwem Kozłowskich naszych, ponieważ, gdyby byli starą szlachtą, średniowieczną, jak większość, to ich herb na pewno brzmiałby inaczej, a tak trudno powiedzieć.

Być może z powodu braku dokumentów, król nadał im nowy herb, ale czy tak było, nie wiemy. Istnieje oczywiście i taka możliwość, że Kozłowscy z Tupadłów w ziemi płockiej, nigdy szlachtą nie byli i dopiero w czasie Sejmu Czteroletniego, za jakieś zasługi dla podnoszącej się z kolan ojczyzny, nadano im szlachectwo i herb „Kriegsstein”.

Jest to na pewno pewna zagadka. Herb Kriegsstein. to herb wywodzący się, z Niemiec. A do Polski i na Litwę trafił poprzez Kurlandię, która w czasach I Rzeczypospolitej, tzw. Obojga Narodów wchodziła w jej skład na zasadach lenna. A średniowieczna Kurlandia, to dawne państwo Kawalerów Mieczowych, zorganizowane w taki sam sposób jak Państwo Krzyżackie w Prusach, które zanim tam się na dobre usadowiło, podbiło bałtyjskie plemiona Kurów i Łotyszy (pokrewne Prusom, Litwinom i Jaćwingom. Właśnie od Kurów, należących do tzw. Bałtów – ludów pochodzenia indoeuropejskiego, należących do tej samej rodziny językowej, co Słowianie, Germanie, Celtowie, Italikowie, Grecy, Ormianie, Ariowie: ludy irańskie i indyjskie, Tocharowie, Anatolijczycy, Trakowie i Dakowie, pochodzi nazwa Kurlandi , czyli kraj Kurów, którzy niestety albo zostali wytępieni przez rycerzy z krzyżami, albo w najlepszym wypadku zostali zgermanizowani. Ni mniej ni więcej, podzielili los plemion prusko -jaćwieskich), którego rycerska elita była niemiecko-języczna w większości. Państwo Kawalerów Mieczowych, po sekularyzacji, wymuszonej przejściem rycerzy na wiarę luterańską, przekształcone szybko zostało w państwo świeckie, a dawni mistrzowie zakonu, stali się książętami.

Podobnie jak w Prusach Książęcych elektorowie, złożyli hołd lenny i weszli w skład Rzeczpospolitej. Później Kurlandia przechodziła z rąk do rąk, to szwedzkich, to polskich, aż wreszcie rosyjskich. Wiadomym jest, że była w Rzeczypospolitej Obojga Narodów, szlachta o tym nazwisku i która pieczętowała się herbem własnym Kriegsstein ( pisownia niemiecka ) lub pisane po polsku Krygsztejn. Żeby przybliżyć tę zasadę, wspomnę tylko, że rodzina Piłsudskich, pochodząca od litewskich książąt, też była herbu własnego Piłsudski, a było takich rodów wiele, żeby nie wspomnieć choćby o Wiśniewskich, mieszkających w zaściankach: Wiśniówek-Dąb i Wiśniówek-Wertyce, w ziemi łomżyńskiej, około 10 km na północny wschód od Zambrowa, którzy byli herbu własnego Wiśniewski. To oni m.in. należeli do tych, co „na zagrodzie, równi wojewodzie”.

Herb Krygsztajn ( Kriegsstein ) wyglądał następująco: w polu czerwonym – rycerz stojący w zbroi, z listkami koniczyny w prawej ręce, z lewą na biodrze opartą. W klejnocie dwa skrzydła srebrne. Labry czerwono-srebrne.

Wiadomo za to, że Felicjan otrzymał znakomite wykształcenie humanistyczne, bowiem po studiach na Wydziale nauk i Sztuk pięknych Uniwersytetu Warszawskiego, wykładał łacinę i grekę w Gimnazjum Warszawskim, zwanym inaczej Liceum Warszawskim.

Niech Was nie zmyli nazwa, zwracam się tutaj do młodych ludzi, którzy jeszcze niedawno do gimnazjum chodzili. Ówczesne Gimnazjum Warszawskie, to była uczelnia renomowana i przygotowująca do studiów uniwersyteckich, a na wykładowcę owego Gimnazjum, nie łatwo się było dostać.

Taki nauczyciel, zwany profesorem, musiał uzyskać akceptację władz oświatowych Królestwa Polskiego, która polegała nie na niczym innym, jak na składaniu bardzo wymagających egzaminów przede wszystkim, w wypadku pana Felicjana, ze znajomości języków klasycznych: greki i łaciny, tak w mowie jako i w piśmie, a także z gramatyki tychże martwych języków; do tego dochodziły egzaminy z literatury polskiej i obcej, jak również z historii tak polskiej, jak, i powszechnej.

Jak można przypuszczać tylko niewielu przeszło przez to „sito”, sprawdzające wiedzę kandydatów i tylko najlepsi, wśród których był Felicjan Antoni dwóch imion Kozłowski, rodem z Tupadłów, w ziemi płockiej, zostali mianowani profesorami-nauczycielami Gimnazjum Warszawskiego.

W swojej pracy naukowej zajmował się historią przede wszystkim Mazowsza.

W 1958 roku wydał swoje pomnikowe dzieło: „Mazowsze za panowania książąt”. Napisał też:”O cywilizacji początkowej Grecji do Wojny Trojańskiej” ), którą wydał w roku 1930.

W okresie warszawskim swego życia napisał i wydał drukiem w roku 1938 książkę pt: „Rys statystyki Ogólnej, Porównawczej, pod względem darów przyrodzenia, ludności, przemysłu pierwotniego, rękodzielnego, fabryczneg, handlu i kultury państw Europy”, w drukarni J. Wróblewskiego, znajdującej się na ulicy Krakowskie Przedmieście, pod numerem 393.

W roku 1845, a więc kiedy mieszkał już w Czaplinku, jako dziedzic i właściciel dóbr Czaplinka z przyległościami, do którego należały również: Sobików, Cędrowice oraz Ługówka, dopiero co powstała niedawno kolonia, nazywająca się wówczas: Józefów vel Ługówka i zapewne Zalesie, też nowa wieś na zasadach kolonii, wydzielona z dóbra ziemskich Czaplinka ( aczkolwiek Pan Włodzimierz Bagieński w swojej pracy opisującej Czarny Las, podaje, że Zalesie wydzielono z dóbr ziemskich Czarnego Lasu. Ja optuję za Czaplinkiem, ale być może się mylę i Pan Włodzimierz tutaj ma rację; zresztą on miał przede sobą dokumenty, znajdujące się w Archiwum w Górze Kalwarii, będącym filią Archiwum Miasta Stołecznego Warszawy, ja natomiast w większości przypadków korzystam tylko z dostępnych w internecie, zdigitalizowanych ksiąg parafialnych, zawierających metryki urodzenia i chrztu, metryki zgonów, inaczej zeć i metryki ślubów, inaczej zaślubionych parafii Sobików i urzędu stanu cywilnego gimny sobikowskiej od roku 1808 do roku 1909.) wydał monografię:”O dziełach i filozofii Platona”, jako wstęp do własnego przekładu „Dzieł” Platona: „Apologii”, „Kritona” i „Phedona”.

Otóż proszę Państwa mało kto w Polsce, a cóż dopiero na naszym Mazowszu czerskim wie, że Felicjan Antoni Kozłowski był pierwszym tłumaczem dialogów Platona na język polski. Można powiedzieć, że Felicjan Antoni Kozłowski profesor i wykładowca łaciny i greki, historyk i filolog był człowiekiem renesansu.

Był poza tym ziemianinem, rolnikiem, choć można domniemywać, że sprawami folwarku zajmował się w jego imieniu ekonom lub rządca. ( bardzo długo jego rządcą był wielmożny Engler ). Trudno wymagać, żeby humanista znał się dobrze na rolnictwie, aczkolwiek wcale nie jest to wykluczone.

Zresztą jak wspominają Bagieńscy w swym opisie Czaplina Kozłowski nabył dobra Czaplin z przyległościami za pieniądze, której wygrał na loterii krajowej, czyli odpowiednika dzisiejszej państwowej loterii „Lotto.

Pan Włodzimierz podaje również, że majątek Czaplin Felicjan nabył od Wincentego Kozłowskiego, a ten wystawione z powodu długów dobra Czaplin na licytację, nabył właśnie w taki sposób, co było w tamtych czasach najczęstszą formą przechodzenia majątków ziemskich z rąk do rąk. Folwarki z powodu obowiązywania archaicznej pańszczyzny i przestarzałych metod gospodarowania, opartego głównie na pracy rąk ludzkich, były niedochodowe i nieopłacalne; i w końcu przyjeżdżał komornik, który wyceniał chylący się do ruiny folwark.

Zmieniali się właściciele, dziedzicami zwani, a majątki jak były nieopłacalne, tak nimi pozostawały nadal. Komornik wszedł do Czaplina w roku 1825, po śmierci właścicielki Czaplina z przyległościami Reginy Romanowej, jak podaje pan Włodzimierz, ja natomiast znalazłem akt zgonu Reginy z roku 1820, spisany po łacinie.

Spadkobiercą był jej jedyny syn zresztą – Aleksander Roman, podoficer gwardii huzarów wojsk rosyjskich. Trochę to dziwne , bo w tym czasie przed Powstaniem Listopadowym, Królestwo Polskie miało przecież, choć nieliczną, ale swoją, z polskim dowództwem armię, więc dlaczego Aleksander Roman, służył w zaborczym wojsku. Aczkolwiek moje zdziwienie jest nie na miejscu, bo rzesza szlachty, idąca w tysiące, pochodzenia polskiego, zasilała, jako oficerowie szeregi „imeratorskoj armii”, co świetnie ukazał w swoim filmie Filip Bajon pt: „Szwadron”.

Takiego polskiego szlachcica, rotmistrza kawalerii, Jana Dobrowolskiego, gra po mistrzowsku Janusza Gajos, który pacyfikujące z niespożytą wprost siłą sandomierskie zaścianki, sprzyjające powstańcom styczniowym, i który ściga przywódców Powstania ( pułkownik Markowski, grany przez Jana Machulskiego ), z większym zapałem niż sami Rosjanie, często okazujący współczucie i nawet sympatyzujący z nimi.

Taką postawę Rosjan do Polaków w tym filmie, który wszystkim polecam, najlepiej przestawia postać porucznika Fiodora Jeremina, w którą znakomicie się wcielił Radosław Pazura i który choć stoi prawie na najwyższym szczeblu rosyjskiego bojarstwa, bo nosi tytuł barona, to jest jakby przeciwieństwem postawy rodowitego Polaka, przy tym szlachcica, który choć mówi po polsku, jak każdy ówczesny Polak, to wstydzi się rozmawiać w swoim ojczystym języku.

Jest nawet taka śmieszna scena, kiedy oficerowie, zająwszy na kwaterę, jakiś szlachecki dwór, i jak to w ich zwyczaju, wieczory spędzają na pijaństwie i kartach; w pewnym momencie, gdy któryś z oficerów odzywa się po francusku, Dobrowolski-Gajos odzywa się w te słowa: „…wot, on takoj Francuz, kak ja Ruskij…” i wypowiadając to, wybucha niepohamowanym, głupkowatym, śmiechem, jakby chcąc jeszcze bardziej pokazać, że jego życiowy wybór, choć nie wiemy czym spowodowany, nie robi na nim żadnego wrażenia i jest mu obojętne, co o nim myślą tacy jak Markowski ( Jan Machulski ) czy też weteran Błażej, którego drugoplanową rolę gra Franciszek Pieczka.

Nie bez kozery dłużej zatrzymałem się przy osobie, w gruncie prawie mi anonimowego, Aleksandra Romana, ponieważ jak wyczytałem gdzieś tam czegoś szukając przypadkowo, w armii carskiej w pewnym okresie, mam tutaj na myśli połowę i drugą połowę XIX wieku, prawie połowa oficerskiego stanu, była pochodzenia polskiego. Na pewno głównym powodem były zsyłki, które zaczęły się już po Konfederacji Barskiej, a nawet wcześniej, w czasach saskich, w mniejszym stopniu, ale wybory było dosyć często prozaiczne i typowo ekonomiczne, a wówczas już tylko charakter człowieka, jego wychowanie, jego zasady, decydowały o jego postępowaniu, o jego relacjach z rodakami, którzy wybrali inną drogę.

Oczywiście postać rotmistrza Dobrowolskiego mogła być jednostkowa i marginalna, choć w trudno w to uwierzyć, mając przed oczami skalę tego zjawiska. Kononowicz, Traugutt, to ci najbardziej znani, stali na antypodach postaw, zbliżonych postaci Dobrowolskiego, a którą wybrał szlachetny, wielmożny Aleksander Roman, syn kapitana Wojsk Polskich Jana z Dukli Romana i jego małżonki Reginy, to już na pewno się nie dowiemy.

Jako że dobra były zasłużone, dlatego wystawiono je na licytację. Z pracy Bagieńskich wiemy, że w roku 1779 właścicielem Czaplina był łowczy buski Wojciech Kalisz. Jego spadkobiercą został Franciszek Kalisz, najpewniej jego syn – sędzia ziemski czerski – który sprzedał majątek Michałowi Ochanowiczowi.

Nie wiadomo czy Regina Roman z domu nazywała się Ochanowicz. Już będąc w tym miejscu, tylko mimochodem wspomnę, że dotarłem do odpisu aktu urodzenia z roku 1793 z wsi Wdzięczna ( dzisiaj jest to po prostu Czaplinek, a do około 1817 ta wieś włościańska nazywała się Wdzięczna, w odróżnieniu od wsi szlacheckiej, która nazywała się tak jak dzisiaj Czaplinek. Czaplinek to był tylko folwark z chłopami, mieszkającymi w czworakach, a Wdzięczna to była spora wieś chłopska i która to była część dzisiejszego Czaplinka, po nazwiskach przodków dzisiaj jeszcze żyjących rodzin, na tych samych siedliskach, doskonale można odtworzyć, co ja niniejszym uczyniłem, ale o tym w pracy, poświęconej Czaplinkowi vel Wdzięcznej, lub jak pisał ówczesny proboszcz sobikowski Antoni Ogonowski w roku np. 1810 i później: Wdzięcznej vel Czaplinkowi ), który jako że, jest naprawdę bardzo ciekawy i bez wątpienia, ja pierwszy go przytaczam. Pisany był po łacinie, ale go przetłumaczę, żebyście Państwo zobaczyli różnicę między aktami, które spisywano po łacinie jeszcze w czasach, kiedy Polska była wolna, choć już bardzo w okrojonej postaci, a metrykami, z którymi spotykamy się w tej pracy najczęściej, czyli takimi, jakie sporządzano głównie po 1815 roku.

Wieś Wdzieczna ( na środku aktu i odpisu)

na marginesie, w poprzek kartki – rok 1793

Roku Pańskiego Tysiąc siedmset dziewięćdziesiątego trzegiego, dnia dziewiątego Miesiąca Stycznia. Ja Augustyn Długołęcki Proboszcz Parafii Sobikowskiej Ochrzciłem dziecko Dwoma Imionami Kaspra i Michała, Syna pracowitych Franciszka Pyrzaka i Zuzanny Prawych Małżonków,- Rodzicami Chrzestnymi byli: Jaśnie Wielmożny Pan Michał Ohanowicz Dziedzic Dóbr Czaplina i Jaśnie Wielmożna Apolonia Fontana Dzierżawczyni Dóbr Czaplinka.

To od słowa do słowa z księgi metrykalnej wyżej wspomnianej Kościoła Parafialnego wyjąwszy, własną ręką podpisawszy i pieczęcią Kościoła Parafialnego wzmocniwszy, wypisuję i zatwierdzam. Dan w Sobikowie Dnia pierwszego Miesiąca Lipca Tysiąc ośmset dwudziestego szóstego Roku

Warzeniec Brószewski Proboszcz Kościoła Parafialnego Sobikowskiego.

Pod pieczęcią parafii sobikowskiej, która przestawia prawdopodobnie, bo jest bardzo zamazana, biskupa Stanisława męczennika (na głowie ma sakrę biskupią, prawa ręka do czegoś wyciągnięta, a w lewej trzyma biskupi pastorał. Dlatego pieczęć przedstawia biskupa, ponieważ parafia sobikowska miała i ma do tej pory, aczkolwiek, gdy kościół i parafia zostały erygowane, chyba w XII wieku, to miała wezwanie tylko Świętego Krzyża, dwa wezwania: Świętego Krzyża i Świętego Biskupa Męczennika ), jeszcze po polsku dopisek:

Składam Metrykę Urodzenia moiego. ( oczywiście w domyśle składał niepiśmienny chłop, tego owego lipcowego dnia – 33 letni, Kasper, Michał dwóch imion Pyrzak )

Dnia 1 Mca Lipca 1826. Roku

X (xiądz – taka była wówczas pisownia ) Wawr: Brószewski Proboszcz Parafii

Sobikowskiej Urzędnik Stanu Cywilnego

Pod tym podpis: dwie litery:W-u i B-e, czyli inicjały imienia i nazwiska Warzeńca ( to nie błąd, nie mówiło się w tamtej epoce Wawrzyniec, jak teraz, tylko właśnie Wawrzeniec ) Brószewskiego,

Jest to po prostu nic innego jak odpis aktu urodzenia Kaspra lub Kacpra Michała Pyrzaka, któremu potrzeby był w czasie zawierania ślubu w lipcu roku 1826. Takie odpisy należało przechowywać w tzw. Aneksach. Dzięki tylko tym odpisom pośrednio, zachowała się treść niektórych aktów metrykalnych sobikowskich, takich, jak ten powyższy, których oryginały bezpowrotnie zaginęły lub spłonęły. Z tego, co pamiętam, przeglądawszy metryki sobikowskie, to Kasper Pyrzak, jako wdowiec tę metrykę wyciągał z Księgi urodzonych i ochrzczonych w roku 1793, i szykował się do drugiego ożenku.

Ja jak na razie, ale już raczej starszego nie będzie, znalazłem odpis aktu urodzenia, pochodzącego aż z 1766 roku, ale nie mogę zdradzać tutaj w tej pracy więcej, jedynie mogę dodać, że również dotyczy wsi Wdzięczna.

Do chrztu synka chłopów pańszczyźnianych z Wdzięcznej Franciszka i Zuzanny Pyrzaków, trzymał dziedzic Czaplina Michał Ohanowicz (tutaj nazwisko to pisane jest przez samo „h”) i possesorka dzierżawna lub dzierżawczyni dóbr ziemskich Czaplinka, Apolonia Fontana, wdowa po dzierżawcy Janie Kantym lub Jakubie Fontanie, albo żona jeszcze żyjącego jakiegoś, jednego z synów wspomnianych dwóch braci Fontana. Jednak wydaje mi się, że dzierżawa Czaplinka w tym okresie była związana z rodziną Jana Kantego, który który był właścicielem, choć krótko, dóbr Brzeszcze (dzisiejsze Brześce ) i on nawet zaprojektował istniejący do dzisiaj dworek.

To jest ta sama rodzina słynnych włoskich architektów osiadłych w I połowie XVIII wieku w Polsce, której przedstawicielem był Jakub Fontana, najsławniejszy i ulubiony architekt króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. To on zaprojektował na zlecenie marszałka wielkiego koronnego Franciszka Bielińskiego, kościół parafialny w Górze, który budowano w latach 1755 – 1759. Fontanowie zostali nobilitowani przez króla Stanisława Augusta Poniatowskiego w roku 1769. Z tego co wyczytałaem

Pięknie taki akt brzmi po łacinie, posłuchajcie państwo:

Villa Wdzięczna

Anno Domini Septingentisimo Nonagesimo tertio, die Nona Mensis Januaris. Ego Augustus Długołęcki Curatus Sobikoviensis Baptizavi Infantem duorum Nominum Gasparum et Michaelem Filium Laboriosorum Francisci Pyrzak et Susanna Legitimorum Coniugum.- Patrini fuere Magnificus Dominus Michael Ohanowicz Haeres Bonorum Czaplin et Magnifica Domina Apolonia Fontana Thenutarisa Bonorum Czaplinek.-

Haec de Verbo ad Verbum ex Libro Metrices Eclesia Parochialis supra memorata excepta manu propria subscripta Sigiloque Eclesia Parochialis Sobikoviensis munita extrado et Corroboro. Datum in Sobików die prima Mensis Julii Millesimo Octingentismo Vigesimo Sexto Anno.

Laurentius Brószewski Curatus Eclesia Parochialis Sobicoviensis.

Wracając do pozostawionej na chwilę Reginy Romanowej, to raczej z Ochanowiczów ona nie była , ale z aktu jej śmierci, pisanym po łacinie, co świadczy, że ów akt tylko był aktem typowo kościelnym, bo na potrzeby urzędu stanu cywilnego księża sporządzali metryki już po polsku w tym okresie, można się dowiedzieć, że:

„1820, die 24 mai obiit in Domino Magnifica Domina Regina, uxor, Magnifici Domini Joannis de Dukla Romani, capitanei Exercitui Regni Polonie, annorum 29. Sacramentis munita, Sepulta circa Ecclesiam Sobikoviensis in Cemetario.”

Przy okazji dowiadujemy się, że byłym dziedzicem Czaplina był mąż Reginy, kapitan Wojsk Polskich Jan Roman, piszący się z Dukli i że dziedziców przynajmniej w owym czasie chowano obok kościoła na tzw. cmentarzu (teren wokół kościoła określano cmentarzem).

Do dzisiaj zachował się tylko grób w kształcie obelisku Felicjana i Ludwiki ze Stawnickich Kozłowskich oraz dziedziczek Staniszewic: Ewy z Łaszczów Jankowskiej, żony dziedzica Staniszewic Adama Saydy Jankowskiego, zmarłej w roku 1823 oraz jej matki, Maryanny ze Skorubskich Łaszczowej, zmarłej w roku 1824, żony nieżyjącego już jej męża, Wielmożnego Imci Pana, jak wówczas pisano, Antoniego Łaszcza.

O grobie dziedziczek ze Staniszewic, to prawie chyba już nikt nie wie, że on się znajduje w samym rogu terenu przykościelnego, od strony południowo-zachodniej, i on, podobnie jak pomnik nagrobny dziedziców Czaplinka i Czaplina, jest niespotykany, a jego kształt zupełnie odbiega od innych pomników nagrobnych.

Przynajmniej ja pomnika w takim kształcie, jaki zapewne postawił swojej ukochanej żonie i swojej teściowej, dziedzic i wójt wsi Staniszewice, Adam Saydy Jankowski, nie widziałem. Jest to też bardzo ciekawa postać, o której państwo się dowiecie, kiedy zamieszczę w ramach tego cyklu pracę o Staniszewicach.

W każdym bądź razie w roku 1826 właścicielem dóbr Czaplina był Wincenty Kozłowski, który w roku 1830 stał się również właścicielem sąsiedniego majątku Linin, od którego jak wspomnieliśmy miał rzekomo nabyć Czaplin Felicjan Antoni Kozłowski w roku 1843.

Wincenty Kozłowski według moich badań metryk sobikowskich, we dworze w Czaplinie, ani później w Lininie, nie mieszkał. Swoimi scalonymi majątkami osobiście nie zarządzał, wydzierżawiał je po prostu tzw. posesorom dzierżawnym, którzy zwykle rekrutowali się z zubożałych szlachciców. Szlachta tego rodzaju, swoje wsie dziedziczne, najczęściej straciła w wyniku Insurekcji Kościuszkowskiej, wojen napoleońskich oraz za udział w Powstaniu Listopadowym. Jednak głównym powodem było zadłużenie, a w konsekwencji licytacja takich folwarków.

I cóż taki dziedzic wówczas robił ? Albo Zatrudniał się jako rządca czy ekonom u innego dziedzica, jeśli był wykształcony oczywiście, albo, jeśli nie brakowało mu odwagi, wydzierżawiał jakiś majątek w całości lub jego cześć tylko.

Natknąłem się na takich dzierżawców właśnie w Czaplinie, kiedy dziedzicem tych dóbr był Wincenty Kozłowski, jakby nie było Rzeczywisty Radca Stanu, dzisiaj powiedzielibyśmy minister, członek Rady Stanu Królestwa Polskiego, czyli rządu i mieszkał z rodziną na co dzień w Warszawie. Do Czaplina i Linina, zapewne przyjeżdżał od wielkiego dzwonu, jak to się pięknie przysłowiowo mówi, żeby skonfrontować obecny stan owych majątków z ich stanem, kiedy Wincenty te dobra nabywał lub z okazji takich uroczystości, jak na przykład chrzest u kuzynostwa i sąsiadów z Czaplinka

W owym okresie, kiedy Wincenty Kozłowski nabył Czaplin na licytacji, dwór był tak zniszczony, że dzierżawca Czaplina mieszkał we dworze w Czaplinku. Na przykład w roku 1834 dzierżawcą Dóbr Wsi Czaplina był wielmożny Fryderyk Berent, który 9 października owego roku został poproszony na ojca chrzestnego córeczki piwowara z Czaplina, Franciszka Jareckiego i jego żony Katarzyny z Taubów. Świadkami tego urodzenia w kościele sobikowskim byli Maciej Klarczyński, ogrodnik dworu czaplińskiego oraz kowal Kacper Górczyński, również z Czaplina. Jako matka chrzestna dzierżawcy Berentowi towarzyszyła ogrodnikowa Rozalia Klarczyńska.

Dziecku piwowarów z Czaplina nadano imię Apolonia. Dla tych, którzy chcieliby ową metrykę urodzenia Apolonii Jareckiej, córki piwowara z Czaplina zobaczyć, to podaję, że nosi ona numer 105 w księdze urodzonych i ochrzczonych w roku 1834, a dokładnie miał miejsce ten chrzest 9 października, dziewczynka natomiast urodziła się w Czaplinie 16 sierpnia 1834 roku.

Franciszek Jarecki był pełnoprawnym mieszczaninem jakiegoś miasta, być może Warszawy, albo pobliskiej Góry, ponieważ ksiądz Wawrzyniec Brószewski, ówczesny sobikowski proboszcz i zarazem urzędnik stanu cywilnego, napisał obok nazwiska Jareckiego: sławetny, a tak właśnie określano mieszczan, posiadających pełnię praw miejskich oraz takich, którzy zaliczali się do elity miasta. Może dlatego, proboszcz odnotował w metryce, że „…Spóźnienie tego Aktu zprzyczyny Rodziców w obowiązku zostających…” (pisownia oryginalna, dokładnie taka jaka występuje w metryce ). Gdyby Franciszek Jarecki był wielmożnym, albo przynajmniej urodzonym, to proboszczowi, o czym już państwo zdążyliście się przekonać, taka dwumiesięczna zwłoka, wcale by nie przeszkadzała. Pewny jestem tego, że córeczka Jareckich, piwowarów z Czaplina, od razu ochrzczona została z wody przez akuszerkę, zwaną z mazurska babką.

Wracając do pracy pana Włodzimierza Bagieńskiego, to niestety nie jest to zgodne z prawdą, ewentualnie zaszło jakieś nieporozumienie, ponieważ moje poszukiwania w księgach parafialnych sobikowskich wykazały, że Felicjan Antoni Kozłowski najpierw był właścicielem dóbr Czaplinek z przyległościami. Dlatego niezrozumiałe jest dla mnie dlaczego państwo Bagieńscy twierdzą, że autor „Dziejów Mazowsza za książąt” stał się właścicielem Czaplina w owym 1943 roku.

I po kolei, chronologicznie państwu, na podstawie metryk, znajdujących się w księgach chrztów, zaślubionych i zgonów parafii sobikowskiej, postaram się to udowodnić bądź sprostować.

Metryki te są ogólnie dostępne na stronie internetowej :”Genetyka.Genealodzy.pl” .

Na pewno w okresie, kiedy praca państwa Bagieńskich powstawała, metryki te nie były jeszcze zdigitalizowane, co tłumacząc na zrozumiały język: digitalizacja jest to ucyfrowienie,wprowadzenie do pamięci komputera tradycyjnych, drukowanych i rękopiśmiennych materiałów bibliotecznych i archiwalnych, w postaci danych cyfrowych, metodą skanowania.

Oczywiście można się było udać do kancelarii parafialnej w Sobikowie i dokumenty dostępne w Archiwum w Górze Kalwarii porównać z metrykami kościelnymi, sobikowskimi, ale z udostępnianiem przez księży ksiąg kościelnych różnie bywa i bywało.

Na przykład w diecezji siedleckiej pod tym względem jest zupełnie źle, o czym przekonałem się osobiście w kościele w Warszewicach i w Parysowie, poszukując metryki zgonu mojej prababci Marianny Wiśniewskiej.

Niestety nie pozwolono mi nawet wejść do kancelarii, nie mówiąc już o możliwości sprawdzenia w księgach zgonów tych parafii. Pisząc nie pozwolono mam na myśli księży, w Warszewicach samego proboszcza ówczesnego.

Być może zamierzeniem małżeństwa Bagieńskich było opisanie miejscowości wokół Góry Kalwarii tylko w oparciu o dokumenty, dostępne w Archiwum m.st. Warszawy oddział w Górze Kalwarii, którego pan Włodzimierz był kierownikiem. A najwięcej, jak się wydaje, zachowało się spisów zadłużonych majątków ziemskich sporządzanych przez komorników, które były niezbędne w wystawianiu owych majątków na licytacje.

Zresztą nie jest to najważniejsze. Moje poszukiwania w księgach sobikowskich niech będą uzupełnieniem tego, do czego się nie udało dotrzeć państwu Bagieńskim . Otóż po raz pierwszy w księgach parafialnych sobikowskich o samym Felicjanie Antonim Kozłowskim i jego rodzinie dowiadujemy się z księgi urodzonych lub zwanej inaczej ochrzczonych.

Są to bardzo ciekawe wpisy, można rzec wyjątkowe, przy tym sporządzone pięknym kaligraficznym pismem w niepowtarzalnej, nienagannej staropolszczyźnie. Wszystkie trzy wpisy dotyczą metryk urodzeń i chrztów trzech córek pana Felicjana i jego pierwszej małżonki Ludwiki Agaty z domu Stawnickiej z roku 1847, a dokładnie z 10 lutego wspomnianego roku.

Numery kolejne 11 i 12 z księgi urodzonych w roku 1847 dotyczą zgłoszenia urodzin i chrztów córeczek Jaśnie Wielmożnych Kozłowskich, które były bliźniaczkami. Pod numerem jedenastym widnieje metryka urodzenia i chrztu Władysławy Scholastyki, a pod numerem dwunastym jej bliźniaczej siostry Stefanii Eufrozyny.

Cóż jest tutaj wyjątkowego przynajmniej w tych dwu pierwszych wpisach? Przede wszystkim to, że siostrzyczki Kozłowskie zostały ochrzczone równo 3 lata po swoim urodzeniu, czyli dokładnie w dniu, kiedy obchodziły swoje trzecie urodziny. Nie było to niczym wyjątkowym, jeśli chodzi o chrzty dzieci szlachty posesjonatów, których potocznie określano dziedzicami.

Zwykle dzieci dziedziców najpierw, po urodzeniu od razu chrzczono z wody we dworze. Sam uroczysty chrzest w kościele parafialnym odkładano na późniejszy termin, aby można było przez ten czas wszystko dokładnie i dobrze przygotować, a przede wszystkim poprosić na chrzestnych, najczęściej właścicieli sąsiednich majątków lub niezbyt daleko oddalonych, czyli takich samych dziedziców lub przynajmniej sprawujących jakieś ważne urzędy i noszących honorowe przynajmniej tytuły i stanowiska oraz zaprosić na chrzciny możliwie jak najwięcej osób z bliskiej i dalszej rodziny.

Dzieci chłopskie i mieszczańskie chrzczono w kościele jeden, najwyżej trzy dni zwykle po urodzeniu, a rodzicami chrzestnymi ( taka była forma, nie chrzestnymi, jak dzisiaj ) najczęściej byli organiści, kościelni, kantorzy, żebracy, a jeśli chodzi o matki chrzestne, to były nimi starsze, niezamężne kobiety, służące na plebanii lub takież same żebraczki, żebrzące na co dzień pod kościołem.

Taka sytuacja jeśli chodzi o wybór rodziców chrzestnych u prostego ludu miała miejsce od początku, kiedy tylko zaczęto metryki sporządzać, czyli mniej więcej, zależy w jakiej parafii i w jakim kościele, od roku 1610 do mniej więcej roku 1825.

Ale nie była to reguła, bo często chrzestnymi byli sąsiedzi chłopi tacy sami lub najbliższa rodzina.

Po roku 1825, choć zdarzały się też od tego odstępstwa, na świadków lub rodziców chrzestnych dzieci chłopskich i plebsu miejskiego, brano dziadów kościelnych, organistów i służących kościelnych, ale najczęściej świadkami narodzin i chrzestnymi rodzicami zostawali jednak już w tym okresie, sąsiedzi i najbliższa rodzina.

Ale powróćmy do potrójnego chrztu Kozłoszczanek ( jak się jeszcze niedawno mówiło u nas tu na wsiach np. na córki Kozłowskiego, ale tylko do momentu zamążpójścia, a na jego syna, lecz też tylko raczej na młodego Kozłowskiego, jeszcze nie żonatego – Kozłoszczak; tak było z nazwiskami na – ski, -cki, -dzki; a np. na córkę Krawczyka – Krawczyczanka, natomiast, na jego młodego syna – Krawczyczak, w gwarze mazursko-mazowieckiej, na takim Wincentowie, Czaplinie, Staniszewicach, Grobichach te piękne i dodające kolorytu językowi brzmiały trochę inaczej, bo Kozłoszczónka – Kozłoszczok, Wiśnieszczónka – Wiśnieszczok, Krawczyczónka – Krawczyczok itd. itp. ), bo tego samego dnia 10 lutego 1847 roku, jeszcze jedna córka dziedziców z Czaplinka została ochrzczona. Zapisano jej chrzest, a dokładnie uczynił to ówczesny ksiądz Piotr Rajmund. Czyżewski, proboszcz sobikowski, pod numerem trzynastym, jeśli chodzi o chrzty z roku 1847. Nadano jej na imię Waleria Ludwika.

Była ona o ponad półtora roku młodsza od bliźniaczek, bowiem urodziła się 31 listopada 1844 roku. Powiem szczerze, że trochę metryk urodzenia dziedziczek i szlachcianek widziałem, ale chrzest trzy lata i prawie półtora, po narodzinach, to naprawdę fakt wyjątkowy i godny uwagi.

Chrzest Jaśnie Wielmożnych od chrztu chłopskiego i mieszczańskiego różnił się jeszcze tym, że rodzicom chrzestnym towarzyszyła tzw. „Assystencja”, aczkolwiek i wśród bogatych chłopów się zdarzała i mieszczan czerskich, i górskich, nawet biednych (ze ślepego naśladownictwa wszystkiego co szlacheckie. Często też synowie chłopów i mieszczan, zmieniali sobie nazwiska z plebejskich na takie, które nosiła od wieków szlachta, z końcówkami na -ski, -cki. W parafii sobikowskiej natrafiłem na takie metryki, kiedy to ojciec nazywał się Skowronek, a syn już Skowroński; ojciec Koza, a syn już Kozicki, aczkolwiek z Kozickimi z Obrębu / których potomkowie żyją dotąd w naszej parafii i jeśli, tę pracę jakiś pana Kozicki lub pani Kozicka, przeczyta, to niech wiedzą, że są zachowane metryki sobikowskie, mówiące o ich przodkach, którzy w Obrębie, Cendrowicach i Sobikowie, żyli już na samym początku przynajmniej jest udokumentowane, XVIII wieku/, to jest zawiła i bardzo dziwna sprawa, ponieważ w okresie napoleońskim raz to ksiądz proboszcz zapisywał ich nazwisko jako Koza, innym razem jako Kozicki. Być może byli szlachtą zubożałą, a przecież, choć o tym niewielu wie, że szlachta nie zawsze musiała nosić nazwiska na odmiejscowe, odprzymiotnikowe. Z reguły takie jak Zaręba, Zawisza, Godziemba, Puchała i tym podobne, świadczyły bardziej o szlacheckim pochodzeniu przodków nosicieli tego typu nazwisk,niż nazwiska odmiejscowe, ponieważ pojawiły się one na ziemiach polskich, a zatem i na Mazowszu, przynajmniej w okresie wczesno-piastowskim, gdy zaś nazwiska typu Wiśniewski, Kołakowski, Trzciński, Górski, Rososki, Pęcławski, Potycki i inne, dopiero w wieku XV, a na dobre szlachta zaczęła ich używać dopiero w wieku XVI ), w skład której najczęściej wchodziła małżonka ojca chrzestnego i małżonek matki chrzestnej.

Oczywiście świadkami takiego chrztu, jak szlachcianek Kozłowskich, też raczej bywali dziedzice z sąsiednich dworów lub brat ojca lub matki dziecka, a więc też pochodzący z tej samej klasy posesjonatów, a jeśli mieszkający w miastach, to zajmujący wysokie stanowiska w administracji Królestwa Polskiego lub choćby noszący jakieś tytuły, często nie mające pokrycia w stanie faktycznym, ale jak wiemy próżność, to jedna z przywar naszej szlachty, zresztą niezbyt chlubna.

Revonons a nos moutons, czyli powróćmy to naszych baranów jak mówi przysłowie francuskie. Przytoczmy staropolską formułę metryki kościelno-cywilnej, bo pamiętajmy, że ksiądz proboszcz był nie tylko księdzem udzielającym chrztu, ślubu czy też spełniającym obrzęd pogrzebu, lecz również od roku 1808, jeśli chodzi o Księstwo Warszawskie, a od 1815 roku jeśli chodzi o Królestwo Polskie urzędnikiem stanu cywilnego.

Oczywiście nikt proboszczów o zdanie nie pytał, najpierw Napoleon, a później car Aleksander I ( w czasach, o których mówimy od roku 1826 do roku 1855 Mikołaj I Romanow, a od 1855 do 1881 Aleksander II Romanow), ale jako urzędnicy stanu cywilnego jak wszyscy inni urzędnicy aparatu państwowego, proboszczowie za swoją posługę pobierali dodatkowe, państwowe wynagrodzenie.

Żeby pokazać Państwu piękno takiego dziewiętnastowiecznego aktu urodzenia i chrztu, w całości przytoczę tylko pierwszy z trzech aktów urodzenia szlachcianek Kozłowskich, a mianowicie akt urodzenia i chrztu jednej z bliźniaczek – Władysławy Scholastyki:

Na lewym marginesie: Nr 11, pod numerem Czaplinek, czyli miejsce urodzenia dziecka.

W opisowej części metryki czytamy co następuje: „ Działo się w Sobikowie dnia dziesiątego Lutego Tysiąc ośmset czterdziestego siódmego Roku o godzinie piątej po południu stawił się Wny(Wielmożny) Felicjan Antoni dwóch imion Kozłowski , dziedzic Czaplinka z przyległościami, w Czaplinku zamieszkały, lat czterdzieści dwa mający, w obecności W.(Wielmożnego) Józefa Stawnickiego w Warszawie zamieszkałego Urzędnika Banku, lat dwadzieścia sześć, tudzież W. Józefa Szymanowskiego dziedzica dóbr Łubny, tamże zamieszkałego, lat trzydzieści mającego – i okazał nam dziecię płci żeńskiej urodzone w Czaplinku dziesiątego Lutego Tysiąc ośmset czterdziestego trzeciego Roku o godzinie czwartej rano – z jego małżonki Ludwiki Agaty dwóch imion z Stawnickich, lat trzedzieści ieden mającej – Dziecięciu temu na chrzcie świętym odbytym w dniu dzisiejszym, nadane zostały imiona Władysława Scholastyka, a Rodzicami iego chrzestnemi byli, W Henryk Rossman dziedzic dóbr Bielawy z Wną Maryanną Szymanowską Sędziną w assystencji W Józefa Szymanowskiego dziedzica dóbr Łubny z Wną Heleną Rossman -.

Akt ten Stawającemu i Świadkom przeczytany przez Oyca wraz z Świadkami podpisany został”.

Pod aktem: Ksiądz Piotr Raymund Czyżewski

Proboszcz Sobikowski

Podpisy ojca i świadków. Chrzestni nie składali podpisów. Świadkami w tamtych czasach, obojętnie czy to było urodzenie dziecka, ślub czy też zejście człowieka, mogli być wyłącznie tylko mężczyźni i tylko oni składali podpisy, jeśli oczywiście umieli pisać.

W przypadku zgłaszającego ojca i świadków niepiśmiennych formuła końcowa wyglądała następująco”…Akt ten stawającemu(ojcu) i świadkom przeczytany i przez nas ( księdza proboszcza ) tylko podpisany został…”

Jeśli byli piśmienni, tak jak w tym przypadku, pod aktem mogli podpisywać się tylko mężczyźni, oczywiście swoimi, niepowtarzalnymi charakterami pisma, a więc podpis ojca: F.A. Kozłowski. Kobiety szlachcianki, umiejące pisać podpisywały się, choć nie było to wymagane przepisami, pod aktami ślubu, jako panny młode, jako matki chrzestne, pod metrykami urodzenia i chrztu oraz jako tzw. asystencja w czasie chrztu świętego.

pierwszy świadek zgłoszenia narodzin dziecka: J. Stawnicki

drugi świadek zgłoszenia dziecka: J. Szymanowski

Nadmieńmy, że pierwszym świadkiem był Józef Stawnicki, brat rodzony Ludwiki Agaty, a drugim dziedzic Łubnej – Józef Szymanowski (nazwisko to, Szymanowscy ci, wzięli od swego gniazda rodowego, wsi Szymanowa, leżącego obok Łubnej, Baniochy i Kawęczyna ).

Nijak się mają dzisiejsze metryki urodzeń, chrztów, ślubów czy też zgonów do metryk opisowych, pisanych przepiękną, poprawną to mało powiedziane polszczyzną, z których naprawdę można było się dużo dowiedzieć nie tylko o osobach tam uwiecznionych. Z takiego aktu czuć było epokę, jej ducha i atmosferę.

Oczywiście, że nie było równości pomiędzy metrykami opisującymi urodzenia i chrzty, śluby, i zgony tzw. urodzonych, szlachetnych, duchownych czy nawet bogatych mieszczan tzw. Obywateli, a takimi samymi metrykami, w których bohaterami byli chłopi i biedni mieszczanie.

Istniały też może mniej widoczne, ale jednak, różnice między wpisem, dotyczącym szlachty zaściankowej, szaraczkową też zwaną a wpisem metrykalnym, dotyczącym szlachty pokroju Felicjana Antoniego, czyli właścicieli nie tylko jakiejś wsi, ale obszaru, który określano: dobrami z przyległościami i czasami dodawano: „ i z wszystkimi przynależnościami, niczego nie ujmując” (ta forumła ostatnia bardzo rzadko występowała ).

W takim akcie, inaczej metryce ksiądz proboszcz, który bywał częstym gościem u dziedzica i dziedziczki na obiedzie, kolacji, który grywał z nimi w karty i który trzymał najczęściej wreszcie ich stronę we wszelkich sporach z biednymi, czyli z ludem, zamieszczał więcej informacji w takim akcie o nich, często bardzo szczegółowych, a o chłopach tylko to, co niezbędne, aczkolwiek i tak niemało.

Zresztą nie tylko między szlachtą były różnice, wśród chłopów też, bo przecież chłop, włościanin, jak od czasów Księstwa Warszawskiego go określano, zwany gospodarzem, gospodarujący na swoim poletku, chociaż i tak do roku 1864, należącym de iure do dziedzica, stał wyżej na drabinie ówczesnego, jeszcze przecież feudalnego społeczeństwa niż komornik u niego mieszkający, kopiarz, gospodarujący na tzw. „kopiźnie” (otrzymujący od dziedzica chałupę z ogrodem i jedną, najczęściej morgę ziemi, a po żniwach kopę zboża, najczęściej żyta, czasami innych płodów. Kopiarz w zamian musiał odrabiać na pańskim polu od 2 do 3 dni pańszczyzny ręcznej lub sprzężajnej (konno i z pługiem lub bronami) już nie wspominając o parobkach, którzy mieszkali albo w dwojakach, albo w czworakach. Były jeszcze takie domy folwarczne dla służby dla sześciu i ośmiu rodzin parobków, które określano sześciorakami i ośmiorakami. Ci chłopi nazywani również zamiennie wyrobnikami, zależni byli całkowicie od dziedziców i zdani na ich łaskę lub niełaskę.

Paradoksalnie, parobcy bardzo często wywodzili się z zubożałej szlachty i ich początkowy status był naprawdę skomplikowany, często gorszy niż pańszczyźnianego chłopa. Tworzyli oni już od połowy XVI wieku grupę ludności, którą określano terminem: „ luźni ludzie”, ponieważ nie byli nikomu poddani i mogli się przemieszczać od wsi do wsi, w przeciwieństwie do chłopa pańszczyźnianego, który był przypisany do swojej ziemi, a lepiej będzie powiedzieć, do swojego pana, dziedzica i jeśli uciekł z majątku swojego dziedzica, wówczas ścigano go, jak pospolitego przestępce. Znakomita większość „luźnych ludzi” to właśnie była szlachta, pozbawiona z różnych powodów ziemi i wolni chłopi, których w średniowieczu i jeszcze później, nazywano kmieciami. Wolny kmieć nie był szlachcicem, a choć nie był tejże ziemi właścicielem, to żadnych ciężarów z tego powodu na rzecz rycerzy nie ponosił. Jeżeli wyraził zgodę, żeby rycerz wziął go pod swoją ochronę, ale oczywiście dobrowolnie i bez przymusu, to tak czynność nazywała się „wzięciem na rękojemstwo”.W tym okresie istniała jeszcze taka szlachta, która brała sobie bezprawnie ziemię, a określano ją „nakonieczną”, którą możni pokroju Boglewskich z Boglewic, wojewodów i kasztelanów czerskich, traktowali ja swoich poddanych, jak swoich niewolników, a jak nam wiadomo, każdy szlachcic, obojętnie czy bogaty czy biedny był według ówczesnego prawa sobie równy, oczywiście teoretycznie (od tego słowa zresztą pochodzi nazwisko Nakonieczny ).

Niestety z czasem, niektórzy ze stanu rycersko-szlacheckiego zaczęli interpretować „wzięcie na rękojemstwo” na opak i siłą podporządkowywali sobie kmieci, coraz częściej zmuszając ich do pracy w swoich włościach, co zapoczątkowało tak znienawidzoną przez kmieci-chłopów, pańszczyznę. Początkowo, mądrzy i światli wojewodowie czerscy, tacy jak w pierwszej połowie XV wieku – wojewoda czersko-mazowiecki Piotr Pilik ze Skuł, herbu Rogala, dziedzic m.in. na Chynowie i Woli Chynowskiej, fundator chynowskiej parafii i kościółka, stojącego do dziś dnia, tępili takich rycerzy, którzy bezprawnie próbowali zniewolić sobie kmieci. W „Księdze Czerskiej” przeczytałem o takim przypadku, kiedy to rycerz Sędzimir z Drwalewa, przybywszy do wojewody Pilika piszącego się ze Skuł, z żądaniem wydania mu na rękojemstwo, kmiecia Mikołaja Czyhosza, został dosłownie wyrzucony za rycerskie szaty, z zamku czerskiego.

Prawie do końca XV wieku większość kmieci była ludźmi wolnymi, a niewolnym był tylko człowiek wzięty na wojnie do niewoli, którego określano prasłowiańskim słowem „chołop”,a od którego to pochodzi właśnie nazwa chłopa. W XVII wieku, a szczególnie już w XVIII prawie wszystkich kmieci wzięto przymusem lub podstępem na „rękojemstwo” i praktycznie klasa wolnych rolników – kmieci, wyginęła. Zostało jedynie słowo, stosowane zamiennie ze słowem „chłop”. W końcu zniknęło zupełnie i jak to często w języku żywym bywa, słowo oznaczające w zamierzchłych czasach niewolnika, stało się nazwaniem najliczniejszego stanu, który rzeczywiście przez 200 lat z górką, został zepchnięty na margines społeczeństwa, zaprzęgnięty do pługa, na szlacheckim polu.

Z metryki urodzenia Władysławy Scholastyki naprawdę możemy się bardzo dużo dowiedzieć. Przede wszystkim już tego, że Felicjan Antoni, jeśli rzeczywiście nabył majątek za pieniądze wygrane na loterii krajowej, to nie był to Czaplin starożytny, którego powstanie na pewno można wiązać z pierwszymi książętami mazowieckimi, podobnie jak to miało miejsce z sąsiednimi wsiami Linin i Staniszewice.

Jak wiemy z dokumentów, prowadzonych po łacinie przez kancelarię książąt mazowieckich i dziedziców na Czersku, Konrad Mazowiecki w połowie XIII wieku podarował swoją wieś Linin, położonym od Czaplina na południowy wschód, proboszczom czerskim, a w roku 1313 książę Trojden, książę czersko-mazowiecki, notabene pochowany u Dominikanów w Warce, nadał wieś Staniszewice, sąsiadujące od południa z Czaplinem, wojewodzie czerskiemu, a więc drugiej osobie po nim samym, Krystynowi. Przy okazji nadał książę Trojden Krystynowi, pieczętującemu się herbem Gozdawa m.in. Bielawę ( tę na północ od Konstancina-Jeziorny .

Zapisane te wsie po łacinie i ich brzmienie, nie zorientowanym, może okazać się nic nie mówiącym. Na przykład Bielawa jest zapisana w tym dokumencie: „Below” , a nasze bliskie Staniszewice w formie: „ Staniszeuicze”.

Z Czaplinem musiało się dziać podobnie. Najpierw wieś, jak wszystkie ziemie wokoło, oprócz własności duchownej, należała do księcia, a następnie wg feudalnych obyczajów podarowana jednemu z wasali. W XV wieku prawdopodobnie potomkowie takiego wasala księcia mazowieckiego lub czerskiego, zwali się „z Czaplina”, a gdy pojawiły się nazwiska przymiotnikowe, odmiejscowe, w XV i XVI wieku , zwali się już Czaplińskimi, herbu Dorogosław, gdyż ich gniazdo rodowe nazywało się Czaplin. Z tego, co podaje pan Włodzimierz Bagieński w swej pracy o Czaplinie, to herb Drogosław został przeniesiony na Mazowsze ze Śląska.

Oczywiście jeszcze po domniemanym, obdarowanym Czaplinem wasalu księcia, mógł być jeszcze inny wasal np. wasal tegoż obdarowanego, jeśli był komesem posiadającym wiele wsi, pokroju Krystyna, wywodzącego się z ziemi płockiej, który posiadał oprócz nadanych m.in., w roku 1313 Staniszewic i Bielawy, ziemię i wsie, również w innych rejonach Mazowsza.

Nasz były wykładowca greki i łaciny, jak wspominałem powyżej, już autor w tym czasie trzech znaczących książek ( tzn. w roku 1830 wydał drukiem: O początkowey cywilizacyi Grecyi do woyny troyańskiey” ), w roku 1838 spod jego pióra wyszło dzieło o dosyć długim tytule, ale zapewniam bardzo zajmujące i ciekawe pt: „Rys statystyki ogólnej porównawczej pod względem darów przyrodzenia, ludności, przemysłu pierwotnego, rękodzielnego, fabrycznego, handlu i kultury państw Europy.”

Natomiast dwa lata po urodzeniu się w Czaplinku bliźniaczek, najpewniej bardzo ukochanych przez małżeństwo Kozłowskich, Felicjana i Ludwikę, a na dwa lata przed ich uroczystym chrztem w Sobikowie, Felicjan, Antoni ukończył wreszcie i wydał drukiem upragnione, bo pierwsze w historii na byłych ziemiach dawnej Rzeczypospolitej tłumaczenie na język polski „Dzieł” Platona tzn.: „Apologii”, „Kritona” i „Phedona”, z własnym wstępem pod tytułem: ”O dziełach i filozofii Platona”.

10 lutego 1847 roku, w czasie chrztu trzech córek urodzonych w Czaplinku, Kozłowscy, według tego co podają Bagieńscy mieli już troje dzieci, które urodziły się jeszcze w Warszawie, gdzie mieszkali jak wiadomo do roku 1843. Byli to w kolejności starszeństwa: Korneliusz Antoni urodzony w roku 1834, pierworodne dziecko i syn Felicjana i Ludwiki Agaty ze Stawnickich, ten który poszedł śladami swojego taty i został dosyć znanym w drugiej połowie XIX wieku intelektualistą – historykiem, etnografem, jako to się wtenczas określało ludoznawcą; rok później czyli w 1835 przyszła na świat Marianna Bronisława. W roku 1837 natomiast urodził się drugi syn – Kajetan Marceli.

Małżeństwo Ewa i Włodzimierz Bagieńscy w swoim opisie Czaplina, opublikowanym w miesięczniku historycznym „Co i jak”,w rubryce: „Historia wokół nas”, nie uwzględnili w ogóle jednej z bliźniaczek Kozłowskich, Władysławy Scholastyki, której metrykę w całości powyżej, słowo w słowo przytoczyłem. To jeszcze jeden chyba dowód na to, że państwo Bagieńscy nie korzystali w ksiąg parafialnych sobikowskich.

Co się tyczy oryginalnej pisowni samego aktu chrztu i tytułów dzieł Felicjana, to nie są moje błędy ortograficzne, ani tym bardziej księdza Czyżewskiego i samego wreszcie dziedzica Czaplinka. Po prostu takie były reguły ortografii polskiej w XIX wieku.

Tam gdzie dzisiaj wyraz zaczyna się literą „j” wówczas pisało się przez „i” tzw. krótkie. np. słowo „ieden”, „iego” jak państwo sami zauważyliście. Natomiast tam gdzie dzisiaj w wyrazie stawiamy literkę „j” występowała litera „y” np. w imionach „Raymund”, „Maryanna” w słowie „Oyciec”.

Trochę to dziwnie wygląda, nieprawdaż, ale pamiętajmy, że pisownia z „y” zamiast współczesnej „j” zachowała się aż praktycznie do 1945 roku. Składnia zdania zupełnie nie przypomina dzisiejszej, ale duży wpływ na nią miało to, iż dosyć długo, bo aż do ostatniego, III rozbioru, a właściwie do lipca 1808 roku (w 1808 powstało Księstwo Warszawskie, o konstytucji wzorowanej na Kodeksie Napoleona we Francji, wyrosłym na Rewolucji Francuskiej 1789 roku, postępowej i zrównującej wszystkie stany pod względem prawa – w Księstwie przez tych 5 lat stało się podobnie, zniesiono pańszczyznę i poddaństwo chłopów, jako urzędowy wprowadzono język polski; jednak po upadku Napoleona 1812 roku na bezkresnych obszarach Rosji, znów powrócono do starego porządku, ustaleniami Kongresu Wiedeńskiego 1815 roku) praktycznie językiem urzędowym była wszechobecna łacina, co miało przemożny wpływ, szczególnie na budowę zdań, używanych w stałych formułach urzędowych, a więc i w aktach stanu cywilnego, o których tutaj mówimy, w aktach sądowych, ustawach i dekretach państwowych. Daje się zauważyć również, że częściej niż obecnie używano drugiego przypadku, dopełniacza.

Od jakiegoś już czasu w języku polskim, jak to ma miejsce w innych językach, w których jeszcze zachowała się deklinacja, istnieje tendencja do zastępowania dopełniacza biernikiem. Weźmy choćby zdanie następujące metryki urodzenia naszej Władzi Scholki ( jeśli w ogóle to imię pochodzenia greckiego daje się zdrobnić i „upieścić” jak w rodzimych, słowiańsko-polskich imionach ): ‘…w assystencji Józefa Szymanowskiego, dziedzica dóbr Łubny…” Bez wątpienia większość z nas dzisiejszymi czasy napisałaby „dóbr Łubna”. Może to wydać się państwu błaha sprawa, ale niestety tak nie jest, bo na potwierdzenie tego, o czym mówię niech posłużą dwa języki z rodziny indoeuropejskiej tzn. język niemiecki, w którym z ośmiu przypadków pozostało cztery i język nowogrecki, w którym obecnie używa się tylko trzech przypadków.

Pierwotnie prajęzyk czyli taki, którym posługiwała się wspólnota praindoeuropejska, prawdopodobnie, choć koncepcji jest dużo więcej, ukształtowana na terenach nadczarnomorskich dzisiejszej Rosji i Ukrainy, oraz wczesne stadia języków indoaryjskich, anatolijskich i tocharskich, italoceltyckich, język pragermeński, języki bałtosłowiańskie posiadały ósmy przypadek tzw. Locativus po łacinie, inaczej lokatiwem zwany. Oczywiście szczątkowo zachował się on i w języku polskim, ale dla laika jest to niezauważalne. Zachował się w większym stopniu w języku litewskim. Występował w łacinie klasycznej i w sanskrycie, ale o tych językach nie wspominam, ponieważ zaliczają się do tzw. języków martwych.

Nie o tym jednak mówiliśmy. Wracając do aktów urodzenia siostrzyczek Kozłowskich z Czaplinka, bo jak nadmieniłem, następne dwie kolejne metryki tyczą się Stefanii Eufrozyny, urodzonej tak jak Władysława Scholastyka 10 lutego o godzinie czwartej rano ( mimo że, to były bliźniacze siostry to jednak któraś z nich musiała urodzić się pierwsza, ale nie wpisano tego faktu do metryk, ale sądząc po numerach kolejnych w księdze urodzonych i ochrzczonych w roku 1847, pierwsza na świat przyszła wspomniana Władysława Scholastyka) i urodzonej 30 listopada 1844 roku o godzinie drugiej po południu Walerii Ludwiki.

Nie ma sensu przytaczać w całości tych metryk, bo formuła jest taka sama, jedynie chrzestni i assystencja się nie tyle co zmieniała, a lepiej będzie powiedzieć, wymieniał rolami.

Świadkami zgłoszenia urodzin w kancelarii parafialnej w Sobikowie przy każdej z sióstr widnieją te same osoby. Pierwszym świadkiem zawsze jest zapewne, a nawet więcej jak pewne, brat rodzony dziedziczki Ludwiki Agaty ze Stawnickich – Józef Stawnicki, zamieszkały w Warszawie. Jest tylko jedna niewiadoma, ponieważ przy chrzcie bliźniaczek ksiądz proboszcz Czyżewski zapisał, że wielmożny Józef jest Urzędnikiem Banku, a przy chrzcie młodszej Walerii Ludwiki, napisał, ze szwagier dziedzica Kozłowskiego jest tutaj cytuję: „…Urzędnikiem Loteryi…”.

Wydaje mi się, co jest bardziej prawdopodobne, iż Józef Stawnicki dwudziestosześcioletni młodzieniec, wówczas był jednak urzędnikiem

Loterii Krajowej. Dlaczego tak uważam? Bowiem ma to związek, jak mi się wydaje, z tą domniemaną wygraną Felicjana Antoniego Kozłowskiego na loterii krajowej jakiejś pokaźnej, większej sumy pieniędzy, za które następnie nabył majątek w Czaplinku, a nie jak podaje pan Włodzimierz Bagieński w Czaplinie.

No cóż, wygląda to na jakieś, delikatnie mówiąc nieuczciwe postępowanie, dzisiaj powiedzielibyśmy korupcyjne, aczkolwiek nie można o tym przesądzać. Mógł to być zwyczajny zbieg okoliczności, że szwagier Felicjana pracował w loterii i niezależnie od tego faktu Felicjan po prostu miał szczęście. Mogło też być bardzo mało grających, tego też nie można wykluczyć, trzeba by było zagłębić ten temat, jak w połowie XIX wieku funkcjonowała loteria krajowa, ale to nie jest naszym celem.

Małżonka pana Felicjana, Ludwika Agata, z domu Stawnicka, a siostra rodzona Józefa w chwili chrztu swoich trzech córeczek miała trzydzieści jeden lat. Znamienne dla bogatej i wykształconej szlachty, elity społeczeństwa pokroju dziedziców Kozłowskich, było nadawanie dzieciom na chrzcie dwóch lub trzech imion, najczęściej wyszukanych, prawdopodobnie co też miało odróżniać ich od niższych stanów i klas społecznych od tzw. ludu, a więc chłopów i najniższych warstw mieszczaństwa, a można śmiało rzecz w ogóle od całego mieszczaństwa. Drugim świadkiem urodzin dziedziczek Kozłowskich był Józef Szymanowski, dziedzic dóbr Łubny pod Baniochą, aczkolwiek obydwie te wsie szlacheckie są bardzo stare. Baniocha, której pierwotna nazwa brzmiała Baniecha, na przykład, to gniazdo rodowe szlacheckiej rodziny Banieskich lub Baniewskich, która już w drugiej połowie XVI wieku, o czym można się dowiedzieć z dzieła Pawińskiego: „Mazowsze statystycznie i geograficznie opisane”, nie miała już swojego męskiego dziedzica i po prostu po mieczu ród Banieskich z Baniechy wymarł, Jak podaje Pawiński, na podstawie spisów podatkowych, od tzw. łana, w drugiej połowie XVI wieku, w Baniesze gospodarowała wdowa po Banieskim, ostatnim z tego rodu.

Rodzina Szymanowskich musiała być bardzo zaprzyjaźniona z rodziną Kozłowskich ewentualnie Stawnickich, ponieważ jeszcze inni przedstawiciele tej rodziny wzięli udział w chrzcie Kozłoszczanek z Czaplinka czy to w charakterze rodziców chrzestnych, czy to jako „assystencja”, wówczas pisana przez dwa „s”.

Wspomniany Józef Szymanowski oprócz tego, że był świadkiem urodzin wszystkich trzech córeczek wielmożnych Kozłowskich, to jeszcze został assystentem chrztu Władysławy Scholastyki wspólnie z wielmożną Heleną Rossman, żoną właściciela dóbr ziemskich Bielawy, bardzo starożytnej miejscowości w ziemi warszawskiej, a wcześniej w czerskiej leżącej, będącej obecnie częścią miasta Konstancina-Jeziorny, którą jak wyżej wspomniałem książę czerski Trojden nadał swemu wojewodzie Krystynowi i jego potomkom we wieczne władanie. Pan Henryk Rossman podawał do chrztu Scholastykę wraz z wielmożną Marianną Szymanowską sędziną, notabene żoną Waleriana Szymanowskiego, Sędziego Pokoju, również dziedzica wsi Łubny. W takim razie, współwłaścicielami tej wsi musieli być rodzeni bracia Szymanowscy – Józef i Walerian, ewentualnie jeden był ojcem, a drugi synem, ale nie należy to do niniejszej pracy, żeby szczegółowo to sprawdzać.

Na przykładzie dziedziczki Marianny Szymanowskiej widzimy, że w dawnej Polsce, co trwało jeszcze bardzo długo, bo na pewno do końca XX wieku, żony mężów, noszących jakieś tytuły czy to rzeczywiste, czy też tylko honorowe, również tytułowano tak jak mężów, ale w formie żeńskiej tzw. odmężowskiej, za pomocą końcówek: „-owa i „-ina”.

Na przykład właśnie wspomnianą Mariannę Szymanowska, żonę Sędziego Pokoju Powiatu Czerskiego, dziedzica dóbr Łubny, określano: „sędziną”. Jeśli to była żona pułkownika, jak miało to miejsce z Emilią Rossman, która podawała do chrztu razem z Wielmożnym Ksawerym Wołowiczem, dziedzicem dóbr Konary, drugą z bliźniaczek Kozłowskich: Stefanię Eufrozynę, nazywano nie inaczej jak „pułkownikową”.

Jej mąż dziedzic dóbr Bielawy pułkownik Henryk Rossman, notabene jak już o tym pisałem wyżej, był ojcem chrzestnym Władysławy Scholastyki. Były to piękne określenia, bardzo wzbogacające język, dlatego ubolewam z tego powodu, że praktycznie ich się już nie używa, może z wyjątkiem żon prezydentów. Na obecną panią Dudę Kornhausen, mówimy więc „pani prezydentowa”, choć wydaje mi się, że też coraz rzadziej. Ci, którzy jeszcze używają form odmężowskich, uważani są za żywe relikty dawnego języka.

Wracając do naszych chrztów, to wszystko na to wskazuje, że asystująca przy chrzcie Władzi Helena Rossman i Joanna Rossman, takąż samą funkcję sprawująca wraz z Ignacym Szymanowskim, dziedzicem Łubny, w trakcie chrztu Stefci ,były siostrami i zarazem córkami wymienionych już dziedziców Bielawy Henryka i Emilii Rossmanów.

Urodzoną w roku l844 Walerię Ludwikę nad Świętym Źródłem trzymali Waleryan Szymanowski również dziedzic Łubny i Celina Szymanowska, dziedziczka dóbr Kawęczyna. Asystowali Edward Bartholi, urzędnik Banku z Teklą Stawnicką. Pan Bartholi zapewne również Jak Józef Stawnicki pracował nie w Banku, ale we wspomnianej już Loterii krajowej i był po prostu jego kolegą, jak dziś byśmy powiedzieli: z pracy, natomiast Wielmożna Tekla Stawnicka była żoną Józefa Stawnickiego, jeśli już był żonaty bądź siostrą rodzoną Ludwiki Agaty ze Stawnickich Kozłowskiej.

Interesujące jest również to, że w wyżej przytoczonych metrykach chrztu wymienionych, jest aż trzech dziedziców Łubny. Pierwszym jest drugi świadek narodzin Kozłoszczanek; Józef Szymanowski, drugim Ignacy Szymanowski, asystujący przy chrzcie Stefanii Eufrozyny, a trzecim zaś, Waleryan Szymanowski, Sędzia Pokoju Powiatu Czerskiego z siedzibą w Górze, ( Zamek w Czersku był już tak zniszczony, że żadne w nim pomieszczenie, nie nadawało się, na załatwianie urzędowych spraw; nawet słynne księgi grodzkie czerskie, przechowywano, przynajmniej na początku XIX wieku w drewnianym ratuszu, stojącym przy rynku ) mąż wymienionej Marianny Szymanowskiej i ojciec chrzestny Walerii Ludwiki. Być może Ignacy z Józefem, byli synami Waleriana, ale również dobrze wszyscy trzej mogli być rodzonymi braćmi, współwłaścicielami majątku ziemskiego Łubna.

Celina Szymanowska, matka chrzestna Walerii Ludwiki, Dziedziczka Kawęczyna,zapewne była szwagierką Szymanowskich z Łubnej, ewentualnie samego tylko Waleriana Szymanowskiego, czyli stryjenką Ignacego i Józefa.

Przytoczę jeszcze jedną metrykę parafialną z tego okresu, a mianowicie akt zgonu, który również potwierdza to, że Felicjan ze swoją rodziną, od 1843 roku, mieszkał we dworze w Czaplinku i to dobra ziemskie Czaplinka kupił za pieniądze wygrane na Loterii Krajowej.

Otóż 17 lipca 1845 odbył się pogrzeb rocznego dziecka wielmożnych Józefa Kośmińskiego i jego małżonki Sabiny ze Stawnickich, który miał na imię Tomasz. Proboszcz sobikowski, wspomniany już Piotr Raymund Czyżewski, zapisał w akcie zejścia Tomasza Kośmińskiego, o numerze kolejnym 51 z Czaplinka, że jaśnie wielmożny Józef Kośmiński był dziedzicem Dóbr, ale nazwę tych dóbr: „Chrzczynno i Nasielsk”, dopisała jak to dobrze widać inna ręka. Zapewne w chwili spisywania aktu zgonu proboszcz nie wiedział o tym i dopiero ktoś w jego zastępstwie, być może organista sobikowski Jan Kuczciński vel Kuczcieński, który podpisał się jako drugi świadek zejścia panicza, obok pierwszego świadka Wójta Gminy Czaplinka Sebastyana Wypyszyńskiego, dopisał nazwę dóbr, których dziedzicami byli Kośmińscy.

Przebywali oni u Kozłowskich w Czaplinku w gościnie, ewentualnie, taka możliwość też istnieje, po sprzedaży majątku lub skonfiskowaniu go w drodze licytacji, Sabina z mężem i dziećmi, w tym i z rocznym Tomaszkiem, znaleźli chwilowe schronienie u siostry rodzonej Sabiny Kośmińskiej de domo Stawnickiej, dziedziczki Czaplinka z przyległościami, Ludwiki Agaty Kozłowskiej. Szlachta Kośmińscy, to według mnie dawni gniezdnicy ze wsi Kośmin, leżącej 6 km na północny wschód od Grójca, pomiędzy wsiami Zakrzewska Wola i Lesznowola.

A Chrcynno, inaczej jeszcze: Chrzcinno, Chrzconno bądź Chrzczynno ( tyle było form różnych tej miejscowości) były to nie byle jakie dobra, bo jak podaje niezastąpiony w takich chwilach: „Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich”: „…wieś i folwark, powiat pułtuski, 3 wiorsty (wiorsta rosyjska wówczas stanowiła 500 sążni, czyli obecnie 1,0668 km ) od stacji drogi żelaznej Nasielsk, rezydencja zarządu i właściciela dóbr nasielskich. Wieś Chrzczynno założono w końcu XVI wieku, liczy obecnie (lata osiemdziesiąte XIX wieku) 21 domów, a 304 mieszkańców. Na folwarku piętrowy pałac, z wysoką wieżą w stylu gotyckim, zbudowany w roku 1845 (zatem w tym samym roku, kiedy zmarł panicz Tomasz Kośmiński, syn dziedziców Chrzcynna i Nasilska, wielmożnych Józefa i Sabiny z Stawnickich małżonków Kośmińskich. Jeśli Kośmińscy byli dziedzicami tych dóbr w 1845 roku, to właśnie Józefowi należy przypisać zbudowanie tego pałacu, o którym wzmiankuje „Slownik…”). Dalej czytamy: „…obszerny ogród owocowy, budynki gospodarcze wszystkie murowane (co było wówczas rzadkością w Królestwie Polskim ). Zdawna istniejąca tu gorzelnia, przerabia 10-11 korcy ( korzec nowopolski, używany w Królestwie Polskiem w latach 1818- 1848 wynosił 128 litrów, a wcześniejszy korzec warszawski z 1764 roku wynosił 120, 6 litra czyli odpowiadał 32 garncom ) kartofli rocznie. Od roku 1877 (nie wiadomo czy Kośmińscy byli jeszcze wówczas dziedzicami, według mnie raczej już nie byli), z obszernymi lodowniami pod górami piaskowemi w sąsiednim lasku, produkuje rocznie przeszło 26.000 wiader, czyli około 80,000 tysięcy garncy piwa bawarskiego i lagrowego „nasielskim” zwanego. W Chrcynnie jest siedlisko wójta gminy gminy Nasilsk ( pod koniec XIX wieku wymawiało się już i pisało tak jak obecnie, czyli Nasielsk )

Wracając do metryki urodzenia Walerii Ludwiki, to te powiązania rodzinne Szymanowskich z Łubnej, Baniochy i Kawęczyna, są tylko moimi przypuszczeniami, choć bardzo prawdopodobnymi. Następny akt urodzenia, dotyczący rodziny Felicjana Antoniego Kozłowskiego pochodzi z roku 1851, a dokładnie z osiemnastego maja tysiąc osiemset pięćdziesiątego pierwszego roku, kiedy to były profesor greki i łaciny w Gimnazjum Warszawskim dopełnił obowiązku zgłoszenia urodzin swojego syna i jego prawej małżonki Ludwiki Agaty z domu Stawnickiej w kancelarii parafii pod wezwaniem św. Krzyża w Sobikowie.

Świadkami, towarzyszącymi Felicjanowi Antoniemu u księdza Rajmunda Czyżewskiego, proboszcza sobikowskiego i zarazem urzędnika stanu cywilnego byli Sebastian Wypyszyński Zastępca Wójta Gminy Czaplinka, lat trzydzieści osiem z Czaplinka oraz Organista kościoła sobikowskiego Jan Kowarski, zamieszkały w Sobikowie i lat trzydzieści mający wówczas.

Przed nazwiskiem Sebastiana Wypyszyńskiego widnieje literka W, jako skrót słowa Wielmożny, co oznacza, że zastępca wójta był szlachcicem, zapewne będący w dobrach Czaplinka zarządcą lub sprawującym jakąś inną funkcję w folwarku. Wiadomo nam z poprzednich metryk, że Wypyszyński był w Czaplinku Wójtem. Zwykle wójtem z urzędu zostawał dziedzic danej miejscowości, będącej siedzibą gminy, ale często się zdarzało, jak w tym przypadku, że dziedzice mianowali na to stanowisko swoich rządców, ekonomów, którzy wywodzili się ze szlachty, która już nic nie posiadała oprócz herbu i pamięci szlacheckiego urodzenia. Tegoż samego dnia, czyli osiemnastego Maja odbył się również chrzest synka Kozłowskich, któremu nadano imię Wacław Wiktoryn.

A więc znów dziecko, od dwóch wyszukanych imionach. Poprzednie przykłady trzech córeczek Felicjana i Ludwiki, czyli Władsławy Scholastyki, Stefanii Eufrozyny oraz Walerii Ludwiki oraz przykład Wacława Wiktoryn świadczą jeszcze o czymś, co od razu rzuca się w oczy, studiującego tego metryki, mianowicie to, że Ignacy Kozłowski zakochany w kulturze antycznej nadawał swoim dzieciom na jedno z dwóch imion, imię, mające etymologię starołacińską lub starogrecką, zresztą dzieciom urodzonym w Warszawie też takie jedno z imion nadano: Korneliusz Antoni, który poszedł śladami swego sławnego ojca i o którym będziemy jeszcze na łamach tej pracy mówili oraz Kajetan Marceli, bo Marianna Bronisława, to imiona o pochodzeniu pierwsze hebrajskim, a drugie słowiańskim.

Rodzicami jak wtedy mówiono i pisano chrzestnemi Wacława Wiktoryna, który dla ścisłości urodził się dokładnie w Dzień Wszystkich Świętych, czyli pierwszego listopada 1850 roku zostali Wielmożny i mający tytuł Rzeczywisty Radca Stanu Wincenty Kozłowski, dziedzic dóbr Czaplina z przyległościami oraz Wielmożna Józefa Kilińzka, Dziedziczka dóbr Brzeszcze.

Nie, proszę państwa, to nie są moje błędy ortograficzne. W XIX wieku, w jego pierwszej połowie i później tam, gdzie dzisiaj piszemy niektóre wyrazy z literą „s” w środku wówczas pisano, wstawiano literę „z” np. przymiotnik męzki i przytoczone wyżej nazwisko Kilińzka, Kilińzki.

Zresztą nie było wówczas tak ścisłych reguł,jak obecnie i dlatego stosowano pisownię z „z” jak i „s”. Widzimy również, że dzisiejsza wieś Brześce, miała zupełnie inną formę, przez „szcz”, a więc Brzeszcze.

Wracając do chrztu panicza dóbr Czaplinka Wacława Wiktoryna, to Assystowali przy nim Wielmożny Leon Kozłowski dziedzic dóbr Czaplina z przyległościami z Wielmożną Aleksandrą Lipińską, przy nazwisku której ksiądz Czyżewski nie podał kim była dokładnie czy była jakąś dziedziczką, czy nosiła jakiś tytuł odmężowski. Prawdopodobnie mieszkała w Warszawie i ziemianką była już li tylko z urodzenia.

I oto na podstawie metryki Panicza Kozłowskiego, urodzonego w Czaplinku 1 listopada 1850 roku, a ochrzczonego 18 maja 1851 w kościele parafialnym w Sobikowie dowiadujemy się, że w sąsiednim i starszym Czaplinie dziedzicami tej starożytnej miejscowości są wielmożni takiegoż samego nazwiska Wincenty i Leon Kozłowscy.

Z pracy Włodzimierza i Ewy Bagieńskich o Czaplinie wiemy, że Wincenty Kozłowski stał się właścicielem Czaplina z przyległościami w roku 1826. Zajęty przez komornika zadłużony majątek ziemski Wincenty Kozłowski kupił na publicznej licytacji.

Leon Kozłowski asystujący przy chrzcinach Wacława Wiktoryna najpewniej i raczej na pewno był synem Wincentego Kozłowskiego, który w roku 1830 stał się również właścicielem sąsiedniego majątku rządowego Linin. Pan Włodzimierz Bagieński pisze, że nie zna stopnia pokrewieństwa Wincentego z naszym Ignacym Antonim Kozłowskim, historykiem i filologiem, ale ja uważam, że musieli oni być braćmi stryjecznymi lub jakimiś kuzynami po mieczu.

Według mnie, nie było również przypadkiem kupienie folwarku Czaplinek przez Ignacego Kozłowskiego. To na pewno Wincenty już przecież mieszkający i gospodarujący w Czaplinie od 17 lat do roku 1843, podsunął krewnemu pomysł nabycia folwarku, w sąsiednim Czaplinku. Nie widzę tutaj innego wytłumaczenia.

Teraz, kiedy piszę te słowa tj. 16- go listopada 2017 roku, po prostu mnie olśniło, ponieważ znalazłem rozwiązanie pochodzenia nazwy wsi Wincentów. Miejsce, gdzie znajduje się Wincentów było do końca 1851 roku częścią Czaplina, a w mniejszym stopniu Linina i jeżeli mieszkali tam włościanie,to byli po prostu mieszkańcami wsi Czaplina, tej części która leżała na południowym brzegu rzeki Czarnej i Linina, najdalej na zachód, od skrzyżowania dróg: z Czaplina do Pęcławia i ze Staniszewic do Góry (była to część starego traktu z Grodźca (Grójca do Czerska ).

W okresie tym zaczęły powstawać na terenach Królestwa Polskiego wsie na prawach tzw. kolonii, co było mniej więcej odpowiednikiem średniowiecznych Wólek i Woli. Takie kolonie zwolnione były w początkowym okresie od wszelkich świadczeń na rzecz właściciela, pana, z którego dóbr daną kolonię wydzielono.

Na terenie takich kolonii bardzo licznie osiedlała się ludność pochodzenia niemieckiego, z terenów Badenii Wirtembergii. Byli to Szwabowie, mówiący dialektami alemańskimi lub inaczej szwabskimi. Znaleźli się oni na tych terenach w roku 1803, po III rozbiorze Polski. Od 1795 do 1807 roku Czaplin jak pozostała część Mazowsza na zachód od Wisły i północ od Pilicy należała do zaboru pruskiego. Rząd pruski zaczął osiedlać ludność niemiecką właśnie w tym okresie. Gąski, czyli pierwotnie Goncig i Kąty czyli najpierw Kannstad były całkowicie nowymi takimi koloniami, gdzie ludność szwabska w tych koloniach przeważała.

To właśnie ci Szwabowie nadali nazwy wspomnianym koloniom: dzisiejsze Gąski to pierwotnie Gonzig ( aczkolwiek z tą wsią mogę się mylić, albo ten , który to napisał i ja po nim to bez sprawdzenia powtarzam – pewny nie jestem, a mam nawet wątpliwości ) a współczesne Kąty na samym początku istnienia nazywał się Kannstad. Koloniści Szwabscy osiedliwszy się na zachód i północ od Mikówca nową, założoną przez siebie wieś nazwali taką samą nazwą z której przybyli z Niemiec, z Badenni-Wirtembergii, czyli z miasta Kannstad. Dzisiaj Bad Cannstad pisane przez „c” jest częścią zespołu miejskiego Stuttgartu, który liczy sobie ponad 600 tysięcy mieszkańców.

W Wincentowie nie było inaczej, aczkolwiek stosunek ludności szwabskiej, ewangelickiej do ludności polskiej, katolickiej mniej więcej w pierwszym okresie istnienia kolonii Wincentów był jak jeden do jednego. Połowa ewangelików, połowa katolików, z tendencją do wzrostu liczby katolików. Oprócz Wincentowa z Czaplina wydzielono jeszcze kolonie Józefów, który ostatecznie przyjął nazwę Dębówki, obecnie obowiązującej. Obok Wincentowa, na zachód od niego i południe powstała kolonia Ludwinów, z którego i ja się wywodzę, chociaż pod koniec lat 50 został wchłonięty przez sąsiedni Wincentów. Ludwinów leżał przy drodze ze Staniszewic do Sobikowa.

Gdy uzmysłowiłem sobie dzisiaj, że Wincenty Kozłowski w okresie powstawania kolonii Wincentów był dziedzicem Czaplina, teraz już jestem pewny, że nazwa najpierw kolonii, a później wsi Wincentów pochodzi od imienia Wincentego Kozłowskiego. A dlaczego tak uważam, zapytacie się państwo? Ano dlatego, że często nowo zakładane wsie i kolonie lub same folwarki wydzielone z innych dóbr ziemskich z czasem zaczęto nazywać od imienia lub nazwiska dziedzica, na terenie którego zakładana kolonia czy wieś czy też nowy folwarki powstawały.

Niech za przykład i to dobry przykład posłuży wieś Walewice, która obecnie jest częścią Karoliny. W drugiej połowie XIX wieku folwark w Walewicach należał właśnie też do dóbr ziemskich Czaplina i Linina, a jeszcze wcześniej, pierwotnie Walewice to po prostu Linin, jego część, nazywana folwarkiem, w odróżnieniu od leżącego około 3 km na południe Linina włościańskiego (chłopskiego).

Od roku 1887 właścicielem Czaplina i folwarku Linin został hrabia Wincenty Walewski i od niego właśnie folwark Linin zaczęto nazywać od nazwiska właściciela Walewicami, dla odróżnienia być może od wspomnianej przed chwileczką wsi włościańskiej Linin , który jak wiemy od czasów Konrada Mazowieckiego należał do proboszczów czerskich tzw. prepozytów. Hrabia Walewski krótko gospodarzył w Czaplinie i Lininie-Walewicach, bo do roku 1894, ale musiał wbić ludziom się w pamięć, skoro jego nazwiskiem zaczęto nazywać tę część Linina, a nazwa ta, mimo że, od dawna Walewice są częścią Karoliny, nadal funkcjonuje wśród okolicznej ludności, choćby w postaci ulicy odchodzącej na południowy zachód od ulicy Grójeckiej w Górze Kalwarii (dawny Stefanów, a jeszcze wcześniej Wyględów )

Podobnie było z kolonią Wincentów, którą zaczęto nazywać od imienia właściciela Czaplina Wincentego Kozłowskiego, Rzeczywistego Radcy Stanu, a prywatnie ojca chrzestnego panicza Wacława Wiktoryna, syna dziedzica i dziedziczki Czaplinka Ignacego i Ludwiki ze Stawnickich Kozłowskich. Wydzielanie z majątku terenów pod nowe osady zwane koloniami było formą wychodzenia z długów, nierentownych i nieopłacalnych folwarków, które głównie opierały się na niewolniczej pracy pańszczyźnianych chłopów.

Ale pozbywanie się części na rzecz szwabskich bauerów i na rzecz polskich włościan, którzy chcieli gospodarować na swoim, nie chroniło dziedziców przed całkowitą plajtą, bo albo sami pozbywali się zadłużonych dóbr ziemskich, albo robił to za nich komornik, kiedy zadłużenie przekraczało wartość całego majątku.

Wydaje mi się, choć takiej pewności nie mam, jak to ma miejsce z etymologią nazwy Wincentów, że nowo powstała w tym mniej więcej okresie kolonia Ludwinów, położona na południowy zachód od Wincentowa i z nim sąsiadująca, swą nazwę zawdzięcza dziedziczce Ludwice Agacie, dwóch imion Kozłowskiej de domo, czyli z domu Stawnickiej, żonie naszego bohatera Felicjana Antoniego Kozłowskiego, która o czym się później przekonamy, zostanie dziedziczką Czaplina. Może moja teoria nie jest przekonywująca, ale jednak biorąc pod uwagę mój obecny stan wiedzy na ten temat, jest jak najbardziej uprawniona i zarazem logiczna. Zresztą kolonia Ludwinów powstała już po śmierci Ludwiki Agaty, bodajże około roku 1860, ale tego dowiedziałem się dopiero, jak w ubiegłym roku zacząłem pisać pracę o Wincentowie.

Jak wiemy skończyliśmy na roku 1851, kiedy to odbyły się uroczyste chrzciny Wacława Wiktoryna, z całym tym ceremoniałem, charakterystycznym dla stanu ziemiańskiego, tzw. posesjonatów, gdzie chrzestnymi musieli koniecznie być osoby statusie takim samym jak rodzice i urodzone dziecko, a zatem członkowie najbliższej rodziny, dziedzice i dziedziczki sąsiednich wsi, ewentualnie wywodzący się ze stanu ziemiańskiego wysocy urzędnicy aparatu państwowego, mieszkający najczęściej w stołecznej Warszawie.

Oprócz rodziców chrzestnych nie mogło zabraknąć tzw. Assystencji, do której również dobierano właścicieli sąsiednich folwarków lub ich dzieci, bądź wywodzących się ze stanu ziemiańskiego wysokich urzędników, oficerów, sędziów.

Musimy się cofnąć teraz do roku 1849, kiedy to osiemnastego stycznia o godzinie czwartej po południu, dzisiaj powiedzielibyśmy szesnastej, przed proboszczem sobikowskim, Piotrem Raymundem Czyżewskiem stawili się sołtys Cędrowic Wojciech Szymański, wówczas pięćdziesięcioletni wraz z gospodarzem z tejże wsi Marcinem Skowrońskim. Zapytacie się Państwo po cóż ci, wyżej wspomniani chłopi, gospodarze, a więc posiadający własne gospodarstwa, choć w jakiejś formie świadczący pańszczyznę na rzecz dziedzica Czaplinkowskiego, do którego Cędrowice należały w tym okresie (Cędrowice, a także Sobików, Józefów vel Ługówka i Krzymów, zwany wcześniej Walerowem, to właśnie te przyległości, o których wspomina się często, ilekroć wymienia się właściciela dóbr, w tym wypadku dóbr Czaplinka).

Otóż spełniali niezbyt przyjemny obowiązek zawiadomienia urzędnika stanu cywilnego, jakim był sobikowski proboszcz o zgonie pięcioletniej córeczki dziedziców Czaplinka: Władysławy Scholastyki, która przypomnijmy, była jedną z bliźniaczek Felicjana i Ludwiki, a urodzoną jako pierwsza 10 lutego 1843 we dworze w Czaplinku, a ochrzczoną 10 lutego 1847 roku wraz z drugą z bliźniaczek Stefanią Eufrozyną oraz z młodszą od nich o prawie dwa lata – Waleryą Ludwiką. Władysława Scholastyka umarła stycznia 16 godzinie 8 zrana, jak ksiądz Czyżewski zapisał. Słowo to pisało się wówczas łącznie.

Teraz, zgodnie z obowiązującą ortografią musielibyśmy napisać rozłącznie, a więc „z rana”. Zgodnie ze starym prawem kościelnym i wywodzącym się z niego prawem cywilnym o zgonie dziecka obowiązany był zawiadomić kancelarię parafialną, a owych czasach jednocześnie będącą kancelarią Urzędu Stanu Cywilnego, ojciec dziecka w obecności drugiego, pełnoletniego świadka, oczywiście musiał być nim mężczyzna.

Ale biorąc pod uwagę to, że śmierć dziecka dla obojga rodziców ogromnym i traumatycznym, pełnym bólu przeżyciem, godzono się, żeby ojca zastępował drugi świadek, najlepiej, jakby to była osoba piastująca jakiś urząd we wsi np. sołtysa bądź zastępcy wójta (wójtem był w reguły i z urzędu dziedzic dóbr, czasem dzierżawca, zwany possesorem dzierżawnym, lub osoba, piastująca we dworze jakąś funkcję czy to rządcy czy to ekonoma, ale pochodząca ze stanu szlacheckiego, jak wspomniałem już wyżej ).

Jak widzimy w tym przypadku taką osobą spośród dwóch świadków był sołtys wsi Cędrowice, pisane wówczas przez „ę”, a nie jak obecnie przez „en”. Aczkolwiek spotkałem się z pisownią w metryce w formie Cendrowice. Ale jeszcze wcześniej ta szlachecka wieś, należąca do szlacheckiej rodziny Cedrowskich, herbu Odrowąż, nazywała się Cedrowice, przez „e”.

Naprawdę musiał to być wielki cios, zadany prosto w serca Felicjana i Ludwiki Kozłowskich. Uprzytomnijmy to sobie, przecież to było już pięcioletnie dziecko. Owszem w tamtych czasach, na wydawałoby się dzisiaj niegroźne choroby umierały i dzieci starsze, ale to wcale nie zmieniało postaci rzeczy.

Ból i rozpacz po stracie dziecka zawsze jest tym samym bólem i tą samą rozpaczą, niezależnie od czasu i okoliczności, i na pewno ten ból nie był mniejszy z powodu wysokiej wówczas śmiertelności dzieci, i nie tylko zresztą dzieci, spowodowanej uleczalnymi już dzisiaj w większości przypadków chorobami zakaźnymi, takimi jak tyfus, cholera, grypa, odra, gruźlica i wiele innych.

Zauważmy, że śmierć zrównuje wszystkich. Tam, gdzie chrzest, gdzie radość, gdzie ślub to tylko Wielmożni, a gdzie śmierć, smutek niewysłowiony, to prosty chłop wystarczał, niepiśmienny przy tym, bo jak czytamy na końcu metryki zejścia, śmierci dziedziczki Władysławy Scholastyki: „…Akt ten stawającym świadkom przeczytany, gdy ci pisać nie umieją, przez Nas tylko podpisany został – Ksiądz Piotr Raymund Czyżewski Proboszcz Sobikowski”.

Tak proszę Państwa, w obliczu śmierci wszyscyśmy jednacy, nawet w czasach, kiedy o zniesieniu pańszczyzny polskie ziemiaństwo, polska szlachta raczej nie chciała słyszeć, ( choć przecież krótko, bo krótko, w czasie Księstwa Warszawskiego zniesiona ) .

Kościuszko i jemu podobni, którzy uważali, że tylko na niepodległość może wybić Polskę zniesienie nieludzkiej, niemoralnej i upadlającej pańszczyzny – byli w mniejszości.

Paradoksem, a właściwie wielką ironią losu, jest to, że dokonał tego car, będący symbolem ruskiego samodzierżawia. Ale nie o tym mieliśmy mówić.

Nieszczęścia i śmierć zdawały się nie opuszczać rodzinę dziedziców czaplinkowskich, bo oto w tym samym 1849 roku umiera ich następne dziecko,tym razem synek Jan Teodor, liczące jak napisano w akcie zgonu synka dziedziców dóbr Czaplinka z przyległościami, trzy kwartały, a więc 9 miesięcy zaledwie.

Nie zdążono go nawet ochrzcić w kościele, ochrzczono go jak to było przyjęte u szlachty folwarcznej z wody, a uroczysty chrzest w kościele parafialnym i stosowne do statusu posesjonatów huczne chrzciny odkładano na późniejszy termin, zostawiając sobie odpowiednio dużo czasu, aby wszystko, bez pośpiechu przygotować i dopiąć, jak to się mówi na ostatni guzik. Tym razem jednak zabrakło czasu i Jan Teodor, hucznych, ziemiańskich chrzcin, po prostu nie doczekał.

Chrztu z wody zwykle udzielała dziecku akuszerka, odbierająca dzieci, zwana w gwarze mazursko-mazowieckiej babką, aczkolwiek mogła to uczynić, każda dorosła, wierząca osoba.

Dzieci chłopskie i mieszczańskie chrzczono zwykle na drugi lub trzeci dzień od urodzenia, a rodzicami chrzestnymi byli często i gęsto w wiekach XVII i XVIII organiści lub kantorzy, żebracy i żebraczki lub tzw. panny czyli kobiety, służące na plebanii lub posługujące w kościele, które nigdy nie wyszły za mąż. Najczęściej były one jak to się potocznie mówiło tzw. starymi pannami, a w metrykach kościelnych zapisywano je w księgach prowadzonych po łacinie jako virgo, a po polsku jako panna, ale nie była to panna w dzisiejszym słowa tego znaczeniu, przez którą rozumie się dziewczynę młodą, nastoletnią lub dwudziestokilkuletnią najwyżej.

Wysoka śmiertelność nowo narodzonych dzieci wymagała szybkiego ochrzczenia. Biednych chłopów i mieszczan nie stać było na wystawne chrzciny, dlatego obawiając się najgorszego, bezzwłocznie zanoszono niemowlę do kościoła, by tam nad świętym źródłem wprowadzić dziecko do wspólnoty wierzących. Lekarz w tym okresie wśród ludu to też pojęcie abstrakcyjne, gdy natomiast dziedzice już swoich lekarzy mieli.

Smutny i niewdzięczny obowiązek poświadczenia przedwczesnej śmierci Jana Teodora przypadł tym razem wójtowi gminy Czaplinka Sebastyanowi Wypyrzyńskiemu oraz organiście kościoła sobikowskiego Janowi Kowarskiemu. Pan Wójt liczył sobie trzydzieści sześć lat, a organista dwadzieścia jeden. Świadkowie wyżej wspomniani w kancelarii stawili się dwudziestego trzeciego kwietnia roku 1949, o godzinie trzeciej po południu, a śmierć Jana Teodora miała miejsce dwa dni wcześniej, czyli dwudziestego pierwszego kwietnia również o godzinie trzeciej po południu.

Minęło ledwie trzy miesiące i pięć dni jak odeszła do Pana pięcioletnia Władysława Scholastyka, a znów los tak okrutnie obszedł się z dziedzicami wsi Czaplinka. Pod aktem zejścia Jana Teodora tym razem podpisał się nie tylko ksiądz proboszcz Czyżewski, lecz również świadkowie przybyli na plebanie z tą hiobową wieścią, a więc wójt gminy Czaplinka Sebastian Wypyszyński, jak również organista Jan Kowarski. Należeli do niewielkiej części tego narodu, która posiadła umiejętność pisania i czytania przynajmniej.

Winę za taki stan rzeczy ponosiła uprzywilejowana kasta społeczeństwa, przede wszystkim ta część szlachty, która posiadała ogromne latyfundia, a która oprócz miana magnaterii, zwana również była „królewiętami” (ponieważ miała swoją prywatną armię i często ostentacyjnie, nie podporządkowywała się królowi, albo występowała zbrojnie przeciw niemu, związując rokosz lub konfederację), której wsteczne i zacofane poglądy, której prywata i partykularne interesy doprowadziły ten kraj, kiedyś silny i postępowy, ku ostatecznemu upadkowi. Ta kasta, często nierobów i próżniaków ( nie można do nich zaliczać szlachty bezkmiecej, bo ona sama chodziła za pługiem, jak to się wówczas mówiło ), a często i zaprzańców, uważała tylko siebie za jedynego przedstawiciela narodu, inne stany spychając na margines życia, potrzebne im tylko do zaspokajania coraz to większych potrzeb. Oczywiście generalizować i obarczać tymi wadami całą szlachtę nie można i nie jest to nawet uprawnione, ale nie ulega wątpliwości, że to ten stan tylko wraz z duchowieństwem posiadał pełnię praw obywatelskich i tylko on decydował o kształcie państwa, które w pewnym okresie praktycznie nim przestało być, choć teoretycznie, na mapach istniało.

Prosty lud nie musiał umieć czytać i pisać. Prosty lud miał ciężko pracować, żeby dziedzic mógł wydawać pieniądze na swoje ekstrawagancje. Oczywiście, że nie można wszystkich oceniać jedną miarą, ale niestety polska arystokracja, zwana później ziemiaństwem, postępowa nie była, a nieśmiałe postulaty zniesienia przywilejów stanu szlacheckiego wypływały tylko od jednostek wybitnych i nielicznych zarazem. Trudno powiedzieć jakie poglądy dokładnie mieli nasi bohaterowie, wydaje mi się, że byli pośrodku; pomiędzy takimi jak Naczelnik Kościuszko, i takimi obrońcami starego porządku jak zwolennicy konfederacji targowickiej, ale oczywiście nie mogę wysuwać daleko idących wniosków, nie mając ku temu źródłowych podstaw.

Jeśli chodzi o chronologię to ostatnim przytoczonym przeze mnie zapisem z ksiąg sobikowskich był akt urodzenia Wacława Wiktoryna Kozłowskiego, z 18 maja 1851 roku.

Pod tą datą Felicjan i Ludwika występują dalej jako dziedzice dóbr Czaplinka z przyległościami, a Wincenty Kozłowski i jego syn Leon biorą czynny udział w tym chrzcie – pierwszy jako ojciec chrzestny, a drugi jako assystencja.

Na następny wpis do ksiąg parafialnych sobikowskich, związanych z rodziną Felicjana trzeba było poczekać całych siedem lat. Ale dajmy się wypowiedzieć dokumentom. Oto pod numerem 26 z roku 1858 w księdze zgonów, z miejscowości Czaplina czytamy co następuje:

Działo się we Wsi Sobikowie, dnia ósmego kwietnia tysiąc ośmset pięćdziesiątego ósmego roku, o godzinie dwunastej w południe . Stawili się , Robert Engler, rządca dóbr Czaplina lat trzydzieści sześć, i Kazimierz Rajkowski malarz lat trzydzieści pięć mający, obadwaj w Czaplinie zamieszkali i oświadczyli: że w dniu piątym bieżącego miesiąca i roku, o godzinie pierwszej po północy umarła w Czaplinie Ludwika Kozłowska Dziedziczka Dóbr Czaplina i Czaplinka z przyległościami, lat czterdzieści pięć mająca, córka Grzegorza i Salomei z Zaleskich małżonków Stawnickich, w Guberni Płockiej urodzona, zostawiła po sobie owdowiałego męża Felicjana Kozłowskiego Dziedzica Czaplina i Czaplinka z przyległościami w Czaplinie zamieszkałego i dzieci sześcioro. Po przekonaniu się naocznie o zejściu Kozłowskiej, akt ten stawającym świadkom przeczytany, przez Nas i świadka Engler podpisany został drugi świadek Rajkowski pisać nieumie. „Ksiądz Piotr Raymund Czyżewski Proboszcz Sobikowski i niżej pod podpisem proboszcza podpis R. Engler. ( Pisownia oryginalna, wówczas taka obowiązująca.)

Teraz wiemy, że pomiędzy rokiem 1851 a 1858 Felicjana Antoni Kozłowski nabył od Wincentego Kozłowskiego dobra Czaplin z przyległościami i stał się w ten sposób właścicielem dwóch sąsiednich dużych majątków.

Dokładnie kiedy to nastąpiło nie wiemy. Po raz pierwszy jako dziedzic Czaplina Felicjan występuje w akcie zgonu swej żony Ludwiki Agaty, która zmarła wieku 45 lat, a więc jeszcze była całkiem młodą kobietą. Ciekawe co był przyczyną jej śmierci. Może na raka umarła, o którym w tamtych czasach tak naprawdę niewiele wiedziano, a może na jakąś inną chorobę, która w obecnych czasach jest zupełnie wyleczalna. Tego nie wiemy i już się nie dowiemy.

Wiemy tylko tyle, że Felicjan został wdowcem w wieku 53 lat, z sześciorgiem pół sierot, będąc w posiadaniu dwóch dużych folwarków. Ciekawy jestem co skłoniło Felicjana do zakupu sąsiedniego majątku, tak bardzo związanego w dawnych wiekach z książętami czerskimi. Czyżby rzeczywiście wygrana na loterii krajowej, o której pisał Włodzimierz Bagieński, aczkolwiek pan Włodzimierz w ogóle nie wspomina o tym, żeby tłumacz Platona był kiedykolwiek dziedzicem Czaplinka?

Jak wspominałem, zapewne nie oglądał ksiąg parafialnych sobikowskich, chociaż w trudno w to uwierzyć, biorąc pod uwagę to, iż pan Włodzimierz był doktorem historii i doświadczonym archiwistą, kierującym Archiwum m.st. Warszawy oddział w Górze Kalwarii w latach 1984-2003.

Najbardziej prawdopodobnym wytłumaczeniem jest brak czasu na wertowanie, wszakże żmudne i czasochłonne, co ja mogę potwierdzić najlepiej, metryk kościelnych i cywilnych. Zresztą cele i założenia Państwa Bagieńskich, opisujących Górę Kalwarię, Czersk, Baniochę, Brześce i Podłęcze, Brzumin, Cendrowice i Sobików, Coniew, Czaplin, Czaplinek z Krzymowem, Kawenczyn, Kawenczynek, Dębówkę i Turowice, Kąty, Linin, Łubnę, Solec, Szymanów, Moczydłów z Mikówcem, Pęcław, Potycz, Tatary, Ustanów, Wólkę Załęską wraz z Tomicami, były inne i moje są inne.

Dlatego chylę czoła przed benedyktyńską pracą Państwa Włodzimierza i Ewy Bagieńskich, moim zdaniem, zupełnie niedocenioną i pomijaną, wydaje mi się niezasłużenie, gdy o mniej znaczących i kontrowersyjnych osobach, z różnych przyczyn, o których tutaj, przez grzeczność nie wspomnę, mówi się dużo i głośno.

Bagieńscy Czersku poświęcili 7 odcinków: „Wójtostwo”, „Kasztelania”, „Kościoły”, „Starostwo”, „Szlachcie w mieście”, część 6: „Czersk w wieku XIX” i cześć 7 „o dwudziestowiecznych ciekawostkach”.

Natomiast o Górze Kalwarii powstały 2 części: „garnizon rosyjski w latach 1819 – 1914” cz.1

i „garnizon rosyjski w latach 1819 – 1914”, cz. 2

W każdym bądź razie, Jaśnie Wielmożna Ludwika Agata Kozłowska z domu Stawnicka, dziedziczka majątków Czaplinka i Czaplina zmarła 5 kwietnia 1858 roku i 8 kwietnia została pochowana na placu przykościelnym drewnianego wówczas kościoła w Sobikowie pw. Podwyższenia Krzyża Świętego, oraz nieopodal drewnianej dzwonnicy. Grób Ludwiki nie wyglądał tak jak dzisiaj, ponieważ to dopiero po śmierci Felicjana Antoniego, a więc po roku 1870, ich dzieci postawiły na ich grobie obelisk z czarnego marmuru i z napisem, który do dnia dzisiejszego jest tak wyraźnie czytelny.

Ten bodajże już trzeci z kolei kościół, erygowanej prawdopodobnie pod koniec XII wieku lub na początku XIII parafii, został wzniesiony około roku 1670 wraz ze wspomnianą, stojącą do dnia dzisiejszego dzwonnicą. Wyprzedzając fakty, 12 lat później obok Ludwiki pochowano w tym samym grobie, Felicjana Antoniego. Ludwika, podobnie jak Felicjan wywodziła się z ziemi płockiej, urodziła się ponoć w Płocku, jak podaje na swej stronie internetowej M.J. Minakowski: „Genealogia potomków Sejmu Wielkiego”, ale skąd dokładnie się wywodziła ona lub jej szlachecka rodzina, na razie nie wiem. Felicjan urodził się w Tupadłach w gminie Drobin, około 38 km na północny wschód od Płocka i prawie 100 km na północny zachód od Warszawy.

Pomiędzy kwietniem 1858 roku a majem 1864 Felicjan Antoni Kozłowski ożenił się po raz drugi, z Marią z Leśniowskich. Dowiadujemy się o tym z metryki chrztu ich córeczki, Felicyi, Aleksandry, Scholastyki, trzech imion, która urodziła się 8 grudnia 1863 roku.

Ale zanim urodziła mu się córeczka z drugiej jego żony wspomnianej Marii z Leśniowskich, to najpierw Felicjan Antoni Kozłowski wydał za mąż swoją córkę Maryannę Bronisławę, mającą lat 24 i urodzoną według aktu jej ślubu w Warszawie, z ojca Felicjana Antoniego i Ludwiki Agaty z Stawinickich Kozłowskich. Maryanna Bronisława urodziła się jeszcze wtedy, kiedy Felicjan był profesorem Liceum Warszawskiego, na które zamiennie mówiono również Gimnazjum Warszawskie, które notabene, około roku 1830 ukończył często tu przywoływany Oskar Kolberg, z pochodzenia pół Niemiec, pół Francuz, ponieważ ojciec jego był Niemcem, a matka Francuzką.

Mówi nam o tym właśnie akt ślubu nr 23 z dnia 8 lipca 1860 roku. Wybrańcem serca Bronisławy jest Józef Gosławski, z zawodu jak napisano w akcie – Budowniczy – syn Sotera, Wincentego dwóch imion i Wiktoryi z Grzegorzewskich małżonków Gosławskich, urodzonym we wsi Piotrowice, w powiecie i guberni lubelskiej.

W momencie ślub jego rodzice nie mieszkali już w majątku Piotrowice, lecz w mieście Opolu na Szląsku, jak się wówczas określało jeszcze, tę dawną piastowską dzielnicę. Pan młody natomiast, w chwili ślubu 28 letni mężczyzna, już życiowo ustawiony, mieszkał w stolicy, na ulicy Królewskiej pod numerem 1062, aczkolwiek w aktach ówczesnych wszelkie daty i ilość lat zapisywano słownie, czyli tysiąc sześćdziesiąt dwa.

Felicjan 8 lipca 1860 roku, według mnie, był cały czas wdowcem, ponieważ w akcie, proboszcz Czyżewski napisał, że Maryanna Bronisława: „…. w Czaplinie, we dworze, przy Ojcu zamieszkała….” Świadkami na ślubie Józefa Gosławskiego i Maryanny Bronisławy byli obydwaj dziedzice Dóbr Czaplina z przyległościami, ojciec panny młodej Felicjan Antoni i brat rodzony panny młodej Kornel Kozłowscy. Charakterystyczne również dla szlachty posesjonatów było to, że zwykle nie głoszono, jak przy ślubach chłopskich, mieszczańskich czy nawet tzw. szlachty bezkmiecej ( którą określano: zaściankową, zagrodową, szaraczkową) trzech zapowiedzi, lecz jedną. Od dwóch pozostałych zapowiedzi, wymaganych prawem kanonicznym uzyskiwano tzw. Dyspensę w Konsystorze Generalnym, w przypadku Maryanny Bronisławy i Józefa Gosławskiego, z Konsystorza ( bo nie w konsystorze, jak byśmy teraz powiedzieli ) Generalnego Archidyecyzyi Warszawskiej (pisownia z aktu wzięta, oryginalna, jaka wówczas obowiązywała ).

Zapewne i ten obyczaj pierwotnie, podyktowany był tym, żeby i w taki oto sposób odróżnić się od biednego ludu, nie posiadającego pełnych praw obywatelskich.

Znamienne, że w tym akcie, co jest dla mnie rzeczą dziwną bardzo, sporządzający Akt ślubu nr 23 w roku 1860, proboszcz sobikowski Piotr Rayjmund Czyżewski, tak często występujący, w tych naszych metrykach, w ogóle nie używa zwrotu: „Wielmożny”, „Wielmożna”, w stosunku do wszystkich osób, wymienionych w akcie, a skądinąd wiadomo, że zarówno rodzina Kozłowskich, jak i rodzina Gosławskich, była szlachtą, którą zwano folwarczną lub posesjonatami.

Nawet do rodzin szlacheckich, które w jakiś sposób utraciły majątki, a taką rodziną na pewno było rodzina Gosławskich i które przeprowadziły się do dużych miast, jak Warszawa, jak wspomniane Opole, w metrykach, w owym okresie, używano formy „wielmożny(a)”, która zarezerwowana była tylko i wyłącznie dla szlachty, posiadającej przynajmniej jedną wieś lub dla szlachty, która podobne dobra niedawno utraciła, ale wspomnienie o byciu dziedzicem na jakiejś wsi lub wsiach, było jeszcze żywe.

Pod aktem małżeństwa podpisali się wszyscy zainteresowani, a więc świadkowie, para młodych oraz ten, którego podpisu nigdy nie mogło zabraknąć czyli proboszcz parafii, w tym wypadku parafii sobikowskiej pw. Podwyższenia Krzyża Świętego i Św. Stanisława Biskupa Męczennika – proboszcz, jeden z najdłużej posługujących w Sobikowie proboszczów, ksiądz Piotr Rymund Czyżewski, również szlacheckiego pochodzenia. A wiem o tym dlatego, ponieważ natrafiłem na taką jedną metrykę, już nie pamiętam dokładnie o jaką chodziło, w której jego rodzona siostra, mieszkająca w Sobikowie, tytułowana jest albo jako „jaśnie wielmożna”, albo jako „urodzona”. Z tego co pamiętam to jej mężem był bodajże Leśniczy lasów czarnoleskich, których nazwę wzięto od dóbr ziemskich Czarnego Lasu, pisanego wówczas jeszcze łącznie: czyli „Czarnolasu”. Była to identyczna forma nazwania tej wsi z miejscowością, w której się urodził Jan Kochanowski. Teraz, kiedy opowiedzieliśmy o ślubie Maryanny Bronisławy, która od tej pory nazywała się Pani Gosławska, musimy powrócić do owego aktu urodzenia Felicyi, Aleksandry, Scholastyki, która zapewne otrzymała to trzecie imię, na pamiątkę zmarłej w roku 1849 roku, Władysławy Scholastyki, jednej z bliźniaczek Kozłowskich, jak pamiętamy, urodzoną w lutym 1843 roku, kiedy Kozłowscy mieszkali świeżo w Czaplinku, a niedawno jeszcze w Warszawie.

Ksiądz Czyżewski zapisał na marginesie, raczej błędnie, że Felicjanna, bo taką formę miało imię Felicjia, urodziła się w „tysiąc ośmset sześćdziesiątego czwartego roku. Jeśli chrzest miał miejsce dwunastego maja 1864 roku, to Felicja nie mogła urodzić się później, a dokładnie, o 7 miesięcy później. Po prostu proboszcz Czyżewski się pomylił, co ludzką wszakże rzeczą jest.

Też dokładnie kiedy ożenił się Felicjan z Marią z Leśniowskich nie wiemy, ale na pewno pomiędzy 8 kwietnia 1858u, dniem pogrzebu Ludwiki Agaty, pierwszej żony, a 12 grudnia roku 1863 ( data urodzin córki Felicji, Aleksandry, Scholastyki z drugiej jego żony Marii z Leśniewskich vel Leśniowskich ).

Okres ten, kiedy nie wiemy, w którym roku dokładnie ożenił się po raz drugi, możemy zawęzić do następujących dat: 8 lipiec 1860 – 12 grudzień 1863 .

Zapewne ślub odbył się w Warszawie, skąd Maria pochodziła. Była dużo, dużo młodsza od męża, bo w czasie chrztu ich córeczki, która urodziła się w Warszawie 12 grudnia 1863 roku, a chrzest przypomnijmy odbył się w maju 1864, liczyła sobie trzydzieści trzy lata, natomiast dziedzic Czaplina miał wtedy tych lat sześćdziesiąt trzy.

W metryce zapisano, że pan Felicjan jest dziedzicem Czaplina, czyli pomiędzy rokiem 1858, a 1864 dobra Czaplinek zostały przez niego sprzedane, ewentualnie zlicytowane z powodu zadłużenia i wystawione na sprzedaż przez komornika. Wydaje mi się, że decyzję tę, o sprzedaży Czaplinka, podjął niedługo po śmierci Ludwiki Agaty, czyli po 5 kwietnia 1858 ( data śmierci Ludwiki ), oczywiście z tym zastrzeżeniem, o ile dobra Czaplinek z powodu zadłużenia, nie zostały zajęte przez komornika i urzędowo zlicytowane.

Świadkami zgłoszenia narodzin Felicji, Aleksandry Scholastyki, towarzyszącymi ojcu w kancelarii parafialnej był dziedzic Gośniewic Wielmożny Antoni Michalczewski oraz przywołany już wcześniej przy okazji śmierci Ludwiki Agaty, rządca dóbr Czaplina z przyległościami Robert Engler.

Do chrztu podawali córkę Kozłowskich wspomniany już wyżej Wielmożny Antoni Michalczewski, dziedzic dóbr Gośniewic ( Antoni Michalczewski był dalszą rodziną Felicjana i pierwszej żony Ludwiki Agaty ze Stawnickich oraz jednocześnie Łaszczów ze Staniszewic, poprzez ożenek z Joanną z Zaleskich, która od 1856 roku, od listopada, była jego drugą żoną, bo pierwszą, mi nie wiadoma, zmarła. Po raz drugi żenił się jako 44 letni wdowiec, współdziedzic Gośniewic. Urodził się w Gośniewicach jako dziecko jaśnie wielmożnych, w roku 1856 już nieżyjacych: Szymona i Tekli z Hornichów, Michalczewskich. Joanna natomiast urodziła się w Błoniu z nieżyjącego Stanisława i żyjącej Maryanny z Łaszczów Zaleskich. Ojciec Joanny, Stanisław Zaleski, był rodzonym bratem matki Ludwiki Agaty – Salomei Stawnickiej z domu właśnie Zaleskiej.

Ślub odbył się w Staniszewicach, ponieważ Joanna mieszkała przy ciotce w dworze, w którym już wówczas dziedzicem był brat rodzony jej matki Ludwik Łaszcz. Cząstkę Gośniewic Michalczewscy na pewno odziedziczyli po kądzieli. Co się tyczy matki Antoniego, to pochodziła ona z bogatej rodziny Hornig, Hornich, Hornik, bo różna występuje pisownia tego nazwiska, od których wzięła nazwę wieś Hornigi vel Horniki, leżąca obecnie chyba w granicach miasta Warki, tam gdzie znajduje się warecki browar. Kiedyś to na pewno była jedna z części rozdrobnionych Gośniewic, które w średniowieczu należały do drobnej szlachty piszącej się z Gośniewic herbu Nowina, a później nazywającej się Gośniewskimi. Była to bardzo bitna oraz skora do wszczynania awantur i najazdów na sąsiednie dwory i przy bardzo rozrodzona szlachta, która oprócz tego, że chętnie stawała na wici książęce, to również była skora do bitki i pojedynków, co raz skończyło się zabójstwem nawet jednego Gośniewskiego przez drugiego, o czym wspomina „Księga Czerska”, zredagowana i poprzedzona wstępem hrabiego Jana Tadeusza Lubomirskiego. Gośniewscy tak się rozrodziili, że w pierwszej połowie XVI wieku, w Gośniewicach znajdowało się 21 czy siedliska, czyli stały się Gośniewice typowym zaściankiem szlachty bezkmiecej, która sama musiała uprawiać rolę ) oraz dziedziczka dóbr Staniszewic, Adella Łaszczowa (owa ciotka Joanny z aktu jej ślubu z Antonim w roku 1856 ) notabene żona Ludwika Łaszcza, dziedzica Staniszewic, który jako Komisarz Ziemi Czerskiej, czyli członek Rządu Narodowego w czasie Powstania Styczniowego, najpierw na śmierć przez powieszenie w Cytadeli Warszawskiej, a po ułaskawieniu przez samego Cara Aleksandra II, na prośbę zresztą samej Adelli, został zesłany na Sybir.

Adella Łaszcz była z pochodzenia francuską, z domu Dulac i została pochowana na cmentarzu parafialnym w Sobikowie obok grobowca w kształcie takiego małego domku, który nie wiedzieć czemu za probostwa księdza Gałeckiego rozebrano i szczątki rodziny Łaszczów tam spoczywające, złożono w jednym, na nowoczesną modłę zrobionym nowym grobie. Na szczęście grób Adelli pojedynczy i zabytkowy zachował się do dzisiaj.

Kto na to zezwolił? Kto do tego dopuścił, że zabytkowy, niespotykany, oryginalny grobowiec Łaszczów, znamienitego w Rzeczypospolitej, starożytnego rodu herbu Prawdzic, o których przedstawicielu sam Henryk Sienkiewicz w swej Trylogii napisał, został usunięty?

To wielka strata dla kultury polskiej, niepowetowana. Jest to dla mnie niezrozumiałe. Takie zabytkowe pomniki na innych cmentarzach, nie tylko Powązkach, restauruje się i odnawia. Za przykład, nie posłuży cmentarz parafialny w Warce, gdzie co roku odbywa się kwesta, przeznaczona na konserwację starych grobów.

Cóż by wareczczanie powiedzieli, gdyby warecki proboszcz próbował usunąć z cmentarza grób Piotra Wysockiego, pochodzący mnie więcej z tego samego okresu.

Szerzej o Łudwiku Łaszczu i Łaszczach ze Staniszewic napiszę w innym odcinku.

Druga żona Felicjana Antoniego Maria, z domu jak czytamy w metryce urodzenia Felicji Aleksandry, nazywała się Leśnowska vel Leśniowska, ale znowu na stronie internetowej: „Genetyka.Genealodzy.pl” przy nazwisku panieńskim matki Felicji podane są dwie formy tego nazwiska: u góry – Leśnowska, a u dołu Leśniewska.

Jak wspomniałem w samej metryce napisane jest: „… i okazał nam dziecię płci żeńskiej, urodzone w mieście Warszawie dnia dwunastego Grudnia Tysiąc ośmset sześćdziesiątego czwartego (pomyłkowo – winno być sześćdziesiątego trzeciego ) roku z Jego małżonki Maryi z Leśnowskich….” Jak widzimy Maria pisało się również przez „y”.

Sprawa z tym nazwiskiem małżonki Felicjana podobna jest do sytuacji z nazwiskiem Wiśniewski, które, często tej samej osobie, jak to miało miejsce z moim pra-pra-pra-pra-dziadkiem Janem Wiśniewskim z Garwolina, szynkarzem we wsi Czyszkówek, któremu raz zapisywano w księgach parafialnych Wiśniewski, raz Wiśniowski, innym razem jeszcze Wiszniewski.

Gdy się żenił w Garwolinie w kościele pw. Przemienienia Pańskiego 18 lutego 1821 roku z panną Klarą z Bielawskich z Trąbek, w akcie ślubu wpisano mu Wiśniewski, przy akcie chrztu chrztu najstarszego syna Adriana w listopadzie tegoż samego roku ksiądz zapisał nazwisko dziadka jako Wiśniowski i od tej pory Adrian nazywał się Wiśniowski, z kolei w roku 1824 przy okazji chrztu Franciszka nazwisko zapisano w formie Wiszniewski.

I od tej pory dwóch synów tego samego ojca nosiła inne nazwiska. Sam Jan był i Wiśniewskim, i Wiśniowskim, i Wiszniewskim.

Brakowało mu jeszcze tylko do kompletu czwartej formy Wiszniowski, bo i taka również istnieje. Jego trzej synowie nosili zupełnie inne z punktu widzenia prawa nazwiska: Adrian najstarszy nazywał się Wiśniowski, średni Franciszek Wiszniewski, a najmłodszy Andrzej, mój pra-pra-pra-dziadek, nosił formę tego nazwiska najczęściej spotykaną – Wiśniewski, taką samą jak ja.

Błędy przy zapisie wynikały z różnych przyczyn, ale najczęstszą były to błędy wpisującego akt do księgi parafialnej, czyli samego księdza lub w jego zastępstwie organisty, aczkolwiek podający dane do akt również często się mylili, szczególnie dotyczyło to obcych osób, będących świadkami czy to chrztu i urodzenia, czy to ślubu, a najczęściej takie błędy zachodziły przy wpisywaniu aktów zgonów, kiedy to najczęściej o śmierci danej osoby świadectwo dawały zupełnie obce osoby, mimo że na co dzień mieszkały w tej samej miejscowości.

Zwykle podawały błędnie wiek zmarłego, natomiast, gdy dotyczyło to dorosłej kobiety i zamężnej rzadko się zdarzyło, aby podali jak się zmarła nazywała z domu. Ale nie o tym było. Wracając jeszcze do Felicji, Aleksnadry, Scholastyki, to wydaje mi, choć na to jest tylko dowód pośredni w postaci aktu zgonu, że poprzez jej osobę, a właściwie jej córkę Bertę, Ludowikę, losy rodziny Kozłowskich z Czaplinka, Czaplina i Łaszczów ze Staniszewic znów się ponownie spotkały, a więzy ich rodzinne jeszcze bardziej się zacieśniły. Otóż, gdy przeczytałem akt zgonu Berty, Ludomiry Łaszczowej, skojarzyłem, choć nie tak od razu, że jej mama, Felicjanna Rekiert z domu Kozłowska, była nikim innym tylko tą małą dziewczynką, dziedziczką z Czaplina, która urodziła się 12 grudnia 1863 roku i której rodzicami chrzestnymi byli dziedzic Gośniewic Antoni Michalczewski i dziedziczka Staniszewic Adele de Dulac Łaszczowa. Wyszła jak się okazało za Stefana Rekierta i zamieszkała z nim, jak jest napisane w akcie zgonu Berty, w Woli pod Warszawą (wówczas Wola jeszcze nie była częścią Warszawy, ale oddzielną tzw. Jurydyką ).Zapewne Stefan Rekiert też albo był ziemianinem, albo z takich sfer się wywodził, tak wnioskuję. To w Woli urodziła się Berta Ludomira, a poprzez rodzinne spotkania, poznała Kazimierza Łaszcza, dziedzica wsi Staniszewice, syna Ludwika Tomasza, wnuka Mateusza Tomasza, majora byłych Wojsk Polskich, inżyniera Dyrekcji Drugiej Mostów w Warszawie, przy Krakowskim Przedmieściu zamieszkałym i za niego pod koniec lat dziewięćdziesiątych XIX wieku lub na początku XX wyszła, a ślub bez wątpienia odbył się w Warszawie. Gdy zmarła w roku 1904 w Staniszewicach, miała zaledwie 26 lat. Kazimierz został młodym wdowcem i z tego co wiem, to jego drugą żoną została panna z rodu Malczewskich i to Malczewscy, po wymarciu męskich przedstawicielu rodu Łaszczów, zostali ostatnimi dziedzicami Staniszewic i to do potomków tej rodziny należy obszar dawnego dworu i ogrodu w Staniszewicach, z ruinami fundamentów i piwnicy włącznie. Oni sami mieszkają w Warszawie, a na co dzień baczenie na to przesiąknięte minioną historią miejsce ma pani Szokalska. Rodzina Szokalskich była zaprzyjaźniona z dziedzicami Staniszewic jeszcze przed wojną i z którą to parę słów, wybrawszy się na taką wycieczkę do dworu w Staniszewicach latem tego roku, zamieniłem, uprzednio dostając od niej pozwolenie, na wejście na teren dawnego dworu. Do ruin dworu, prowadzi jeszcze zachowana aleja wiekowych drzew, a niektóre z nich przynajmniej Bertę i Kazimierza, pana Ludwika i na pewno Adelę, pamiętają.

Wróćmy do naszych Kozłowskich z Czaplina. Wiemy na pewno, że w roku 1864, Felicjan Antoni Kozłowski, sześć lat po śmierci pierwszej małżonki Ludwiki Agaty ze Stawnickich był tylko właścicielem i dziedzicem dóbr Czaplina z przyległościami, czyli samej wsi Czaplin, Wincentowa, Ludwinowa, Józefowa, zwanego inaczej Dębówką oraz Karoliny.

Pomiędzy rokiem 1851 a 1858 kupił od Wincentego Kozłowskiego i jego syna Leona zapewne dobra Czaplin i Linin z przeległościami, stając się tym samym właścicielem dwóch potężnych, sąsiadujących ze sobą majątków (właściwie trzech, ale Czaplin z Lininem traktowano wówczas jako jedno ), a na swą siedzibę wybrał bardziej znany i starożytny Czaplin, gdzie zamieszkał ze swoją rodziną. Robert Engler był jego rządcą w Czaplinie, jak wskazuje nazwisko, zapewne o korzeniach niemieckich, a przy tym na pewno wiernym przyjacielem i powiernikiem. Nazwisko ma jeszcze jedną formę, będąc jednym i tym samym nazwiskiem, a mianowicie Englert, które noszą sławni bracia aktorzy i reżyserzy Jan i Maciej Englert`owie.

Prawdopodobnie zawiadywał oboma majątkami, aczkolwiek nie jest przesądzone, że osobny rządca był dla samego Czaplinka z przyległościami. Pomiędzy datą śmierci pierwszej żony Ludwiki a chrztem córeczki Felicji Aleksandry, Scholastyki trzech imion Kozłowskiej, z drugiego małżeństwa z Marią Leśnowską, czyli pomiędzy kwietniem 1858 a majem 1864 roku Felicjan Kozłowski, jest już tylko dziedzicem Czaplina. Czaplinek albo sprzedał, albo z powodu zadłużenia komornik wystawił na licytację.

Znamienne jest, że Felicja urodziła się w czasie trwania Powstania Styczniowego, a gdy 16 maja odbywał się w Sobikowie chrzest, Powstanie powoli wygasało, by ostatecznie zostać stłumionym. Bodajże mąż matki chrzestnej pięciomiesięcznej Felci, Adeli Łaszcz de domo Dulac, Ludwik Łaszcz przebywał już w wiezieniu, w Cytadeli warszawskiej, oczekując na wyrok, a jak wiemy – wyrokiem była najpierw kara śmierci.

Były to mroczny i smutny czas, kiedy naród pogrążony był w żałobie narodowej, dlatego niech Państwa nie dziwi, że przy chrzcie córeczki Felicjana i Marii brakowało assystencji, tak charakterystycznej dla szlachty folwarcznej i arystokracji, czyli w Polsce zwanej magnaterią, aczkolwiek już w tym okresie nazwa ta wyszła z użycia.

Felicjan i jego rodzina, żyjąc i mieszkając na terenach, gdzie działały oddziały powstańcze, była świadkiem, na pewno czynnym tych wydarzeń. Wyczytałem kiedyś w takiej książce o Warce i okolicach, że oddział powstańczy, pułkownika Władysława Kononowicza (notabene, oddział pułkownika, służącego wcześniej w carskim wojsku na kaukazie, został wyposażony i uzbrojony z własnych, prywatnych środków oraz ze społecznych składek przez Ludwika Łaszcza i niejakiego Mochnackiego, liczący około 1600 powstańców) najpewniej, bo to on działał na tych terenach, skonfiskował dawne księgi parafialne sobikowskie, przechowywane w tym trudnym i niebezpiecznym okresie właśnie we dworze dziedzica Czaplińskiego, a przecież dokładnie wiemy, że dziedzicem wówczas tegoż Czaplina był sam Felicjan Antoni Kozłowski.

Coś musiało być na rzeczy, ponieważ zachowały się tylko księgi parafialne, prowadzone od roku 1808, choć jak wspomniał proboszcz inż. ks. prałat Włodzimierz Czerwiński w czasie uroczystości, poświęconej 150 rocznicy śmierci Felicjana Antoniego Kozłowskiego, która odbyła się 25 września 2020 roku, księgi sobikowskie zachowały się ponoć od 1802 roku, albo ja źle usłyszałem. Być może te od 1802 są księgami typowo kościelnymi, bo od roku 1808, kiedy zaczął obowiązywać Kodeks Napoleona, spisywano metryki oddzielnie na potrzeby urzędu stanu cywilnego i oddzielnie w ramach prawa kościelnego, które nakazywało proboszczom od czasów Soboru Trydenckiego, prowadzić księgi urodzeń i chrztów, zgonów i zaślubin, oraz co mniej to było przestrzegane – bierzmowanych.

Od 1808 kiedy na te tereny wkroczył Napoleon i utworzył namiastkę państwowości polskiej w postaci okrojonego bardzo Księstwa Warszawskiego, właśnie od tego czasu, proboszczowie, będący zarazem urzędnikami stanu cywilnego, zaczęli prowadzić metryki w języku polskim.

Te, które jak twierdzi obecny proboszcz, od roku 1802 zachowane, do przynajmniej 1820 roku w Sobikowie zapisywano po łacinie, ale musiałbym te księgi zobaczyć, żeby twierdzić, że na pewno tak jest.

Dlaczego napisałem, że musiało być coś na rzeczy? Ano dlatego, że w sąsiednich parafiach, drwalewskiej, chynowskiej, czerskiej czy górsko-kalwaryjskiej księgi parafialne, choć nie wszystkie, jednak zachowały się.

A przecież żadnego pożaru ani w kościele, ani na plebani nie odnotowano. Pech chciał, że kopie przechowywane w Archiwum Archidiecezji Warszawskiej, spłonęły w czasie Powstania Warszawskiego.

Felicjanowi Antoniemu, jako historykowi i wielkiemu patriocie, nie były obojętne losy powstania i powstańców. Nie był już młody, bo w roku 1863 miał już 62 lata, więc raczej udziału nawet biernego w powstaniu nie brał, bo gdyby tak było, nie uszło by to uwadze władz carskich.

Przecież sąsiad i bliski na pewno Kozłowskiemu Ludwik Łaszcz był owego Powstania jednym z organizatorów i Komisarzem wreszcie na Ziemię Czerską, aczkolwiek w długim nekrologu, wspominającym Ludwika Łaszcza, zamieszczonym w tygodniku ilustrowanym „Świat” dnia 7 kwietnia 1917 roku, gdy on sam zmarł w marcu w Zakopanem, w wieku 91 lat, czytamy, „…że syn Tomasza Mateusza Łaszcza, majora Wojsk Polskich, w czasie Powstania Styczniowego, był mianowany komisarzem Rządu Narodowego na Gubernię Warszawską…”.

Jak mi powiedział w krótkiej naszej rozmowie sołtys Czaplina pan Adamczyk, człowiek bardzo oczytany i wykształcony, poza tym wielki społecznik i pasjonat, tak jak ja, historii naszej ziemi, w czasie owej uroczystości ku czci Felicjana Antoniego Kozłowskiego ( której zresztą był głównym inicjatorem i organizatorem, a przecież to jego inicjatywa ani nie pierwsza przecież i nie ostatnia, bo człowiek to niezmordowany i niespożytej energii ), że Felicjanowi Antoniemu dwóch imion Kozłowskiemu, po krwawym stłumieniu Powstania Styczniowego, władze carskie za pomoc i zapewne sprzyjanie powstańcom, skonfiskowały majątek Linin. Nie zapytałem pana sołtysa, bo zresztą czasu nie było, skąd taką wiedzę posiada, ale powiem szczerze, że tak być mogło, bo według mnie, żołnierze pułkownika Kononowicza, przecież nie skąd indziej, jak z tych terenów się wywodzący, często gościli we dworze czaplińskim, żeby nakarmić konie i samemu się posilić i być może to sam Felicjan przekazał, w obawie przed aresztowaniem, księgi metrykalne sobikowskie, a to nie mogło ujść uwadze dojosicielom carskin (od początku ich prowadzenia, czyli na pewno przynajmniej od połowy XVII wieku do roku 1802, jak twierdzi ksiądz Czerwiński lub do lipca 1808, jak uważam ja, ale ja przecież wszystkich ksiąg sobikowskich nie widziałem. Owszem, przeglądałem je, ale miałem zbyt mało czasu, żeby móc wiarygodnie stwierdzić, od którego roku księgi sobikowskie się ostały ).

Napisałem najpierw, zanim zacząłem po trzech latach, tę pracę poprawiać i coś tam uzupełniać , że nie wszyscy rodzą się bohaterami pokroju Ludwika Łaszcza, jego ojca Tomasza Mateusza i syna Kazimierza, również dziedzica Staniszewic (ostatniego męskiego przedstawiciela linii Łaszczów staniszewickich herbu Prawdzic, który z kolei w 1915 roku w Puławach, organizował za swoje pieniądze, tak jak ojciec w czasie Powstania Stycznioweg Legion, mający walczyć w pierwszej wojnie po stronie rosyjskiej, podobnie jak to, miało miejsce z Legionami Piłsudskiego, utworzonymi w oparciu o armię Austro-Węgier.

Niestety w wyniku tego, że Rosjanie nie chcieli iść na ustępstwa co do wyglądu mundurów i dowodzenia legionem, niedoszłych legionistów wcielono do oddziałów rosyjskich i nic z tego nie wyszło, choć początkowo brali oni udział w walkach, pod szyldem owego Legionu. Kazimierz Łaszcz dąż do tego, żeby Legion Pułaskiego, cechował się taką samą autonomią w wojsku carskim jak Legiony Józefa Piłsudskiego w armii austriackiej. Niestety Rosjanie wówczas nie chcieli się zgodzić na jakieś większe ustępstwa i zrezygnowany ich postawą, po prostu wycofał się z tego przedsięwzięcia; zresztą Rosjanie szybko zaczęli się wycofywać się na wschód, pod naporem wojsk niemieckich i austriackich ) i być może się myliłem w stosunku do dziedzica Czaplina.

Bo choć do przywódców powstania, jak jego najbliższy sąsiad i na pewno przyjaciel, a przez żonę Ludwikę, z dziedzicem Staniszewic będący po rodzinie, Ludwik Tomasz Łaszcz nie należał, to jeżeli informacje przekazane mi przez pana Adamczyka, przed którym chylę czoła za to, czego przez ileś już tam lat dobrego w Czaplinie i w parafii naszej dokonał, są prawdziwe i poparte jakimiś dokumentami, to można zaliczyć go do tegoż Powstania czynnych uczestników i choć, jeśliby by był to prawda, „tylko” konfiskatą połowy jego dóbr, to wcale nie wiemy, czy do końca swojego życia, nie był prześladowany i ze strony władz zaborczych szykanowany.

Jeśli pozbawiono go Linina, to bardzo możliwe, że władze carskie wszystko robiły, aby jego pozostały majątek nie rozwijał się i podupadał. A władza jeśli tylko chce, a carska szczególnie to potrafiła, to ma nieograniczone wprost możliwości ku temu, żeby człowieka jeśli nie duchowo, to przynajmniej w sensie fizycznym zniewolić i upodlić, a sensie materialnym, doprowadzić prawie do całkowitej ruiny, bo choć dzieci Kozłowskich, jako jedyni spadkobiercy, folwark czapliński sprzedali, ale nie wiadomo, czy większość należności nie poszła na spłatę zadłużenia.

Drugim i ostatnim dzieckiem, również córeczką małżeństwa Kozłowskich z Czaplina była Teodora Maria, dwóch imion Kozłowska. Oczywiście dziewczynki pochodziły z drugiego małżeństwa Felicjana z Marią Leśnowską vel Leśniewską,jak już wyżej było wspomniane, ponieważ w akcie urodzenia starszej Felicji nazwisko Marii ksiądz Czyżewski zapisał w formie Leśnowska, a w metryce urodzenia wspomnianej przed chwilą Teodory Marii napisano „… z jego małżonki Maryi z Leśniewskich…”

Chrzest odbył się, mając na uwadze to, że ceremonia chrztu kojarzy się raczej z radością i nadzieją, pod bardzo dziwną datą, moim zdaniem, nie przystającą do chrzcin, bo pierwszego listopada 1865 roku. Jest to przecież Dzień Wszystkich Świętych, kiedy Polacy, niezależnie do jakiego stanu czy klasy społecznej należący, udawali się tłumnie na cmentarze, aby zapalić na grobach bliskich świeczki i pomodlić się za ich dusze.

A zapewne, żywe jeszcze były w tamtym okresie pogańskie obrzędy zwane „Dziadami” ( opisane przez Mickiewicza w I i II części ) , które oczywiście kościół katolicki starał się wykorzenić. Zapomniano już, że data wybrana przez kościół była nieprzypadkowa, gdyż ludy indoeuropejskie, a więc również Słowianie, ludy bałtyckie, Celtowie, Germanie, obchodzili około tej daty święta, poświęcone duchom zmarłych przodków. Ten słynny irlandzko-celtycki Hellowen to nic innego jak nasze i litewskie dziady.

Obrzędy te związane były z przemijaniem w przyrodzie, kiedy przyroda zamiera, kiedy jest coraz mniej światła, kiedy nieuchronnie nadchodzą zimne i coraz krótsze dni. Ówczesny kościół bardzo mądrze postępował. Nie śpieszył się zbytnio, wiedział, że niemożliwym jest, aby za jednym posunięciem odciągnąć lud od swych dawnych wierzeń i zwyczajów. Dlatego wiedząc, że w jesienno-zimowe przesilenie Słowianie i Bałtowie, Irlandczycy i Germanie, oddają część zmarłym i ich duszom, wprowadzili chrześcijańskie Święto Wszystkich Świętych Zmarłych, a nazajutrz drugiego Listopada Dzień Zaduszny, w czasie którego modlono się za dusze w czyśćcu cierpiące.

To właśnie Dzień Zaduszny bardziej przypominał Dziady pogańskie, podczas których próbowano ubłagać dusze, błąkające się wśród ludzi, częstując je i pojąc, aby nie wracały już więcej i nie straszyły żywych.

Tak oto w tym smutnym okresie, melancholijnym, pełnym zadumy nad przemijaniem i nad kruchością ludzkiego życia, została ochrzczona córeczka Felicjana i Marii, której na chrzcie świętym, odbytym w Dniu Święta Wszystkich Świętych, nadane zostały, zgodnie z tradycją podwójne imiona Teodory Marii. Rodzicami chrzestnymi zostali Hieronim Leśniewski, najpewniej brat rodzony matki oraz niejaka Matylda Wysokińska, o której kim była nie wspomniano, aczkolwiek wydaje mi się, że gdzieś w metrykach sobikowskich natrafiłem na jej męża, który był albo possesorem dzierżawnym w jednym okolicznych majątków, pobliskich Czaplinowi, albo ekonomem lub rządcą. Wysokińscy herbu Szeliga w ziemi czerskiej to była starożytna szlachta ze swym gniazdem w Wysokininie, zatem z tego rodu pochodził mąż Matyldy Wysokińskiej, ewentualnie ona sama, jeśli była córką jakiegoś Wysokińskiego.

Być może chrzest Teodory Marii odbył się 1 listopada dlatego, że po upadku Powstania Styczniowego, a właściwie od roku 1861 trwała niepisana żałoba narodowa, z powodu krwawego tłumienia pokojowych manifestacji przed Powstaniem, a po Powstaniu z powodu jego krwawego stłumienia. Zresztą ogłoszono bodajże już w roku 1861 Stan wojenny, który trwał ponad 50 lat.

Świadkami chrztu ( świadkowie chrztu byli ważniejszymi osobami, mając na uwadze to, że metryka chrztu była najpierw dokumentem urzędu stanu cywilnego, a dopiero potem metryką kościelną ), towarzyszącymi ojcu, dziedzicowi Czaplina, wtedy 64 letniemu, byli Rządca dóbr czaplińskich i zapewne przyjaciel Felicjana – Robert Engler, który już nie raz występował w takiej roli czy to świadka czy to ojca chrzestnego oraz służący dziedziców, niejaki Antoni Wójcicki.

Robert Engler miał skończone czterdzieści sześć lat, Antoni Wójcicki czterdzieści, a dziedziczka Maria Kozłowska z Leśniewskich vel Leśnowskich bądź z Leśniowskich jak podaje proboszcz, trzydzieści trzy, ale raczej była o rok starsza, ponieważ w metryce urodzenia starszej córki Felicji Aleksandry Scholastyki również zapisano jej, że ma trzydzieści trzy lata, a jak wiemy tamten chrzest odbył się w maju roku poprzedniego, czyli prawie półtora roku temu.

Zresztą Robert Engler miał wówczas, jak przytacza ksiądz Czyżewski czterdzieści cztery lata, co też się nie zgadza, ale nie jest to aż taki duży błąd, żeby robić księdzu z tego powodu wyrzuty. Daje się zauważyć wyraźnie, że nazwisko matki chrzestnej napisała inna ręka, na pewno nie jest to charakter proboszcza Piotra Raymunda Czyżewskiego.

Może matką chrzestną miała być inna kobieta i sporządzając, być może wcześniej metrykę chrztu i urodzenia, ksiądz Czyżewski zostawił wolne miejsce.

Gdy do końca nie było wiadomo lub w ostatniej w chwili wyznaczona osoba na matkę chrzestną nie zjawiła się w kościele, poproszono w ostateczności inną osobę, czyli nikomu z nas, bliżej nieznaną Matyldę Wysokińską, choć sądząc z nazwiska była to osoba, której przynajmniej przodkowie musieli być szlachtą, o której na podstawie „Księgi Czerskiej”, jeden akapit wyżej, było mówione.

Pod aktem podpisał się proboszcz, ojciec i świadek Robert Engler. Nie podpisał się Antoni Wójcicki, bo po prostu jak większość ludzi, wywodzących się z innych warstw niż szlachta, pisać nie umiał. Ciekawy jestem czy nasz bohater, wszak człowiek należący do rzeczywistej elity, bo raz że ziemianin, po drugie pedagog, humanista, historyk i filolog, czyli wykształcony i światły, robił coś w tym kierunku, aby nauczaniem obowiązkowym zostały objęte wszystkie stany i klasy ówczesnego społeczeństwa, jak to miało miejsce w zaborze pruskim, a więc chłopi, od gospodarzy począwszy a na parobkach skończywszy i mieszczanie, od patrycjatu począwszy a na plebsie miejskim skończywszy.

Trudno jest powiedzieć cośkolwiek na ten temat, ale mi się wydaje, że aż tak postępowym człowiekiem dziedzic, najpierw Czaplinka, a później Czaplina, to raczej nie był. Dlaczego tak uważam? Żeby odpowiedzieć państwu na tak postawione pytanie, muszę wyprzedzić fakty i wspomnieć o czymś, co wydaje mi się ważne, a o czym będę pisał w dalszej części tej pracy, choć sam nie wiem jak dokładnie określić to, o czym tutaj piszę.

Otóż syn Felicjana, najstarszy syn i najstarsze dziecko, Korneliusz, Antoni Kozłowski, zrodzony z pierwszej żony Ludwiki Agaty ze Stawnickich w roku 1834, w Warszawie, kiedy Felicjan był nauczycielem, po polsku będzie poprawniej Kornel, który poszedłszy w ślady uczonego ojca, został historykiem i jeszcze dodatkowo etnografem, czyli jak to się wówczas mówiło ludoznawcą, w swoim wybitnym dziele z zakresu etnografii:Materiały do etnografii słowiańskiej. Lud, pieśni, podania, baśnie i przesądy ludu z Mazowsza Czerskiego, wraz z tańcami i melodiami”, którym zachwycił się sam najsłynniejszy wówczas w Europie etnograf i jeden z najsłynniejszych w ogóle, Oskar Kolberg, kilka razy, a na pewno na pewno dwa, napisał rzeczy, które raczej nie stawiają go w dobrym świetle.

Jeśli on, urodzony przecież w okresie, kiedy stary porządek już nie raz został zachwiany poprzez rewolucje w miastach i bunty chłopskie, a często i rzezie, miał poglądy, które, wydaje mi się, sprowadzały się do tego, że poddaństwo chłopów i pańszczyzna nie były czymś złym, to tym bardziej Felicjan reprezentował podobny punkt widzenia.

Oczywiście Kornel, nie wypowiedział tego wprost, ale sam kontekst tych wypowiedzi i nostalgia od nich bijąca za czasami, kiedy chłop zależny był całkowicie od swego pana, dziedzica, nie pozostawiają złudzeń.

Zresztą Felicjan Kozłowski, w swym największym dziele „Dzieje Mazowsza za panowania książąt” nigdy nie wypowiada zdań, które potępiałyby poddaństwo stanu chłopskiego. Jeśli już krytykuje wyzysk chłopów przez panów, to tylko ma na uwadze rozmiary tego wyzysku. Uważa, że panowie posunęli się za daleko jeśli chodzi o ilość darmowej i przymusowej pracy chłopów w swoich folwarkach, ale istoty samej zależności chłopa od szlachcica, nigdy nie poddaje w wątpliwość.

W dziele Kornela Kozłowskiego dostrzega się zauroczenie młodego panicza z Czaplinka i z Czaplina, samą kulturą ludową, jego pieśniami, jego językiem, zachowującym archaiczne, prasłowiańskie słowa i konstrukcje, ale refleksji nad tym, że chłop wiedzie życie nie wiele lepsze od niewolnika, trudno dostrzec, bo takiej refleksji po prostu nie ma.

Nie wiem, może ja źle rozumiałem te fragmenty, ale najlepiej będzie jak je Państwu przytoczę z rozdziału pt:”Wesele”, w którym Kornel opisuje obrzęd weselny mazurów czerskich na podstawie wesela Janka Gugalaka z Wincentowa z Marysią Fijołkówną.

Choć pewne fakty, imiona a być może i niektóre nazwiska pozmieniał, wszystko inne się zgadza. Gugałowie do tej pory żyją w Wincentowie, żyją również w Wincentowie potomkowie, wymienionego w rozdziale Maćka Buczka oraz Antka Karalucha, młodego wtedy gospodarza z Cendrowic :

…Przed laty, ku wielkiemu zawsze zmartwieniu rządców i ekonomów, wesela nigdy krócej nie trwały nad tydzień – najpilniejsza chociażby była robota , jeżeli we wsi lub w drugiej było wesele, nie było co robić, tylko poddawszy się losowi cierpliwie czekać, póki nie przejdzie weselny tydzień i wódka chłopom z głowy nie wyszumi. Po weselu dopiero następowały częste i gęste razy…”

Innymi słowy rządca dziedzica lub sam dziedzic bez żadnego skrępowania miał prawo ukarać chłopa karą chłosty. Owszem chłop bawił się na weselu tydzień, ale Kornel Kozłowski

nie wspomina ani słowem, że tenże lubiący się bawić chłop pracował u dziedzica za darmo praktycznie przez kilka dni w tygodniu, a zdarzało się, że na okrągło, bo w niektórych rejonach, w drugiej połowie XVIII wieku, ilość dni darmowo, odrabianej pańszczyzny doszła do absurdalnej liczy 10 dni w tygodni. Niemożliwe? Dla tych, którzy to wymyślili, chyba nie wydawało się to dziwnym. Dalej syn dziedzica czaplińskiego rozczula się nad dawnymi czasami sprzed ukazu carskiego o uwłaszczeniu chłopów:

…Radykalna zmiana jakiej od pewnego czasu uległ odwieczny byt naszych włościan, nie mogła pozostać bez ogromnego wpływu na ich zwyczaje i tradycye. Ostatecznie zerwany został węzeł patryarchalny, który niegdyś łączył pana z chłopkiem, – pilno temu ostatniemu zakosztować nowej swobody, i ani chce wiedzieć o zwyczajach, jakich się trzymali ojcowie względem panów. Tak np. bywał przed laty zwyczaj, który jeszcze przed r. 1846 zapamiętał, że ojcowie łączącej się pary, przed weselem, przychodzili do dziedzica, radzić się jak powiadali „starszej głowy” i prosić o pozwolenie i błogosławieństwo dla swych dzieci. Po weselu znów, trzeciego dnia (we Wtorek), zwykle oboje państwo młodzi przychodzili z rana do dwora, przynosząc państwu w ofierze kawałek ciasta pszennego i sera. Nazywało się to „stolinami”, może jako pochodząca ze stołu, to jest wieczerzy pożywanej drugiego dnia (w Poniedziałek) – i za tę ofiarę nowożeńcy byli hojnie wynagradzani….”

Tak więc dziedzic był panem i sędzią chłopa, mógł z nim zrobić wszystko, co mu się żywnie podobało; nawet w tak delikatnej materii jak miłość dwojga młodych ludzi, miał wiele do powiedzenia, a jeszcze dawniej, o czym młody Kozłowski w swym dziele nie wspomina, szlachcic, właściciel chłopa miał prawo do tzw. „pierwszej nocy”, według którego teoretycznie, mógł spędzić pierwszą noc po ślubie z żoną swojego chłopa. Najczęściej z takiego barbarzyńskiego prawa nie korzystał, ale na pewno znajdywali się nieliczni, którzy mieli dodatkową okazję, żeby jeszcze bardziej upokorzyć ludzi, których traktowali jak swoją własność, jak swoją rzecz prawie.

Jak wspomniałem nie wiemy dokładnie, jak traktował swoich, poddanych mu chłopów dziedzic najpierw Czaplinka, a później Czaplina, Felicjan Antoni Kozłowski i jego syn Kornel. Być może obaj byli dla nich dobrzy, co nie oznacza, że myśleli kategoriami ówczesnych lub wcześniejszych im wybitnych Polaków pokroju Kościuszki, Rejtana, Kołłątaja, Mickiewicza, którzy uważali, że bez zrównania w prawach wszystkich stanów, Polska na niepodległość nigdy się nie wybije; którzy uważali również, że szlachta, mieniąca się elitą, nie ma moralnego prawa nią być, jeżeli sama ciemięży i wykorzystuje swoich rodaków. Nie może być wolną Polska ( wówczas za naród Polski, szlachta uważała tylko siebie – chłopi i mieszczanie byli poza nawiasem tego narodu ) w pełni, jeżeli wolności tej odmawia się największej jej części -chłopstwu i mieszczaństwu.

Ale powróćmy do naszych sobikowskich metryk, bo one do nas tylko mogą przemówić swoimi faktami, albowiem o innych faktach i dokumentach nie wiemy lub wiemy bardzo mało.

Jest jeszcze jedno wytłumaczenie słów Kornela, które wyżej przytoczyłem. Jako etnograf, historyk, baczny i bystry obserwator zwyczajów ludu wiejskiego, być może napisał tylko to, o czym mówili wszyscy, włącznie z samymi chłopami i nie jego rolą było ocenianie rzeczywistości.

Uważał jako etnograf, że jego głównym zadaniem jest spisanie i przekazanie potomnym obyczajów, i zwyczajów, pieśni, przesądów i wierzeń, które swymi korzeniami sięgały czasów przedchrześcijańskich, a wszystko to „…bezpowrotnie dziś ginie i wiecznemu ulega zapomnieniu…”, jak napisał w innym fragmencie.

Powiem jeszcze inaczej. Żeby być dobrym człowiekiem i traktować dobrze biednych, od siebie zależnych ludzi, wcale nie trzeba mieć radykalnych poglądów. Wystarczy być przyzwoitym, a miejmy nadzieję, że takimi ludźmi byli nasi bohaterowie.

Jak już wspominałem na wstępie Korneliusz, Kornel lub Korneli, bo takie trzy formy jego imienia występowały, w roku 1858 jako załącznik do dzieła ojca „Mazowsze za panowania książąt”, wydał swoją pierwszą pracę, typowo historyczną pt.: „Czersk historycznie i statystycznie opisany”.

W roku 1866 natomiast spod jego pióra wyszła książka pt.: Przed rokoszem 1598-1605. Rzecz według źródeł rękopiśmiennych opowiedziana”. Rzecz traktuje o sytuacji w I Rzyczypospolitej, za czasów panowania Zygmunta III Wazy tuż przed wybuchem Rokoszu Zebrzydowskiego w roku 1606, kiedy to marszałek wielki koronny Mikołaj Zebrzydowski, Jan Szczęsny Herburt, Stanisław „Diabeł” Stadnicki oraz podczaszy litewski Janusz Radziwiłł, zapragnęli zdetronizować wspomnianego wazowicza, zawiązując bunt, który z węgierska nazywano „rokoszem” (węgierskie „rakosz” – tłum), choć pierwotnie znaczył on tyle co zjazd szlachty, zamiennie używany z „konfederacją”.

Jednak jego największym i najbardziej znanym dziełem, była etnograficzna praca, którą już wyżej omawiałem, której długi pełny tytuł brzmi: „Materiały do etnografii słowiańskiej. Lud, pieśni, podania, baśnie i przesądy Ludu z Mazowsza Czerskiego, wraz z tańcami i melodiami”. Dzieło to Korneli napisał pod wpływem Oskara Kolberga, który gościł u nich w Czaplinie i razem z Kornelem wędrował do Czerska, Grobic, Sobikowa, Czarnego Lasu, Wincentowa, Budziszyna, Sułkowic, aby zbierać materiały, szczególnie różne pieśni mazurów czerskich, do swej monumentalnej pracy : „Mazowsze”.

Gdy Kornel opublikował swą pracę Kolberg wysoko ją ocenił i to on, znany już nie tylko w Polsce etnograf ( choć sam siebie za takiego paradoksalnie nie uważał , muzykolog, kompozytor i językoznawca ) szeroko korzystał z niej przy pisaniu wspomnianej już wyżej pracy pt: „Mazowsze” ( będącej jedną z części jego monumentalnej pracy, to mało powiedziane, której tytuł brzmi: „Lud. Jego zwyczaje, sposób życia, mowa, podania, przysłowia, obrzędy, . Oprócz „Mazowsza” napisał m.in. „Mazury Pruskie” „Wlk. Księstwo Poznańskie”, „Kujawy”, „Pomorze”, „Krakowskie”, „Lubelskie”, „Kieleckie”, „Radomskie”, „Pokucie”, „Wołyń”, „Materiały do etnografii Słowian wschodniach”, „Materiały do etnografii Słowian zachodnich i południowych”, słowem, było tego tyle, że nie sposób wymienić, wszystkiego 92 tomy wszakże się nazbierało. ) .

Tak nie raz bywa, że uczeń potrafi zachwycić mistrza, a nawet jak w tym przypadku mistrz skorzystał z dorobku ucznia. Ale żeby to się spełniło, trzeba być tak dobrym „uczniem” jak Korneli Kozłowski i tak dobrym „mistrzem” jak Oskar Kolberg.

Bo źli „uczniowie”, nie mają nic do zaoferowania, a mierni „mistrzowie”, uważają, że nikt nie jest tak dobry, jak oni.

I tutaj dochodzimy do takiego momentu, w którym musimy przystąpić do smutnego obowiązku przytoczenia aktu, o którym za życia nikt z nas ludzi, stara się nie myśleć, tzn. aktu zejścia, zwanego też aktem zgonu czy śmierci, w naszym wypadku aktu zejścia naszego bohatera, filologa, tłumacza, historyka, nauczyciela i wreszcie dziedzica, ziemianina, właściciela dóbr ziemskich tylko Czaplinka ( od roku 1843 do 18 maja 1851 roku, kiedy to został ochrzczony w Sobikowie Wacław, Wiktoryn, akt ur. nr 58 ) , Czaplina i Czaplinka jednocześnie na pewno 8 kwietnia 1858, kiedy umiera Ludwika Agata, gdzie tytułowany jest dziedzicem dóbr Czaplinka i Czaplina (akt zejscia nr 26 )i samego już tylko Czaplina od na pewno dnia 8 lipca 1860 roku (dzień ślubu Maryanny Barbary z Józefem , gdzie proboszcz określa go już tylko dziedzicem dóbr Czaplina z przyległościami, akt ślubu nr 23) do dnia swojej śmierci, czyli 25 września 1870 roku.

Na pewno, wielki patriota, zasłużony pisarz i historyk, filolog, nie był zadowolony z tego i tym zachwycony, że gdy umrze, a jak na tamte czasy, w podeszłym już wieku będąc, mógł się tego spodziewać, akt jego zejścia sporządzi proboszcz sobikowski, w języku zaborcy, w języku wroga można rzec, czyli potocznie mówiąc, po rusku.

Wiedział o tym doskonale, ponieważ od 1 stycznia 1868 roku, ukazem cara Aleksandra II Mikołajewicza Romanowa, na terenie Królestwa Polskiego, już wówczas najczęściej określanego – Prywislinskim Krajom – jako jedyny język urzędowy wprowadzono język rosyjski, popularnie zwany cyrylicą (choć nie nie było to zgodne z prawdą, bowiem od roku 1711 bodajże, reformą cara Piotra I, zwanego Wielkim przez Rosjan, cyrylicę zastąpiono uproszczoną w stosunku do niej, grażdanką – grażdanskij alfawit – która obowiązywała aż do rewolucji październikowej 1917 roku ).

Wprowadzenie ruskiego do szkół, uczelni, do urzędów każdego szczebla, skończywszy właśnie na omawianych przez nas aktach metrykalnycyh, kościelnych i cywilnych, jako jedynego języka, było jedną z represji, jakie spadły na Polaków, żyjących na terenach Królestwa Polskiego, które nie były niczym innym, jak zemstą, odwetem samodzierżawia na narodzie polskim.

Dopiero, a o tym Felicjan wiedzieć nie mógł, a Korneli okazało się również, latem 1915 roku, kiedy drugi zaborca wszedł na te tereny, przywrócono język polski do urzędów, kościelnych kancelarii i urzędów stanu cywilnego.

Niestety Felicjan i nawet jego dzieci, należał do tych pokoleń Polaków, które urodziły się w niewoli i zmarły w niewoli, a on jeszcze sam, w takim okresie, kiedy żadnej nadziei nawet ku temu nie było.

Był to smutny czas, kiedy już chyba raczej nikt nie wierzył, nawet najwięksi optymiści, że kiedykolwiek Polacy wybiją się na niepodległość. W takim to oto czasie umierał Felicjan, aczkolwiek otoczony miłością drugiej żony Marii i gromadką dzieci, w większości dorosłych już ludzi, oraz dwóch jeszcze małych dziewczynek: siedmioletniej Felicji, Aleksnadry, Scholastyki i prawie sześcioletniej Teodory Marii, której chrzest, jak już na początku pisałem, odbył się, zapewne na znak żałoby narodowej po stłumieniu Powstania, 1 listopada 1865 roku, a którą do chrztu podawali: Hieronim Leśniewski, brat rodzony jej mamy a drugiej żony Felicjana oraz chyba dosyć przypadkowo, niejaka Matylda Wysokińska. A z drugiej strony można zadać sobie pytanie czy cośkolwiek jest przypadkowe ? O wszystkim nie wiem i Matylda do rodziny nawet mogła się zaliczać.

Muszę przytoczyć w całości, w moim tłumaczeniu z rosyjskiego, ten w sumie krótki dokument, który zamykał życie człowieka, który był kimś wyjątkowym, nie tylko w XIX wieku.

Dla mnie i tych, którzy tę ziemię nam najbliższą ( bo to nie tylko jest dawna ziemia czerska, ale zawężając jeszcze ten krąg, jest to parafia sobikowska, która jest przecież starsza niż księstwo czerskie i ziemia czerska ) pokochali i którzy nie tylko są z tego dumni, ale cieszą się każdym wspomnieniem tych terenów dawnej świetności.

Felicjan Antoni dwóch imion Kozłowski, jak to pięknie określano w tych XIX-wiecznych metrykach, herbu Kriegsstein, nadanego na Sejmnie Czteroletnim, zwiastującym Konstytucję 3 Maja, przez ostatniego króla ( który miał dwa różne oblicza ), jest kimś więcej niż wielkim człowiekiem, jest po prostu kimś, o kim należy przypominać i to głównie na co dzień, a nie od wielkiego dzwonu i od święta.

I mam nadzieję, że na jego grobie częściej, ktoś bezimienny, tak z wewnętrznej potrzeby, skromną świeczkę zapali i wieczne odpoczywanie przy tym wszystkim zmówi.

Na lewym marginesie: nr 65, a pod nim: Czaplin dwór

Działo się w wsi Sobikowie (nie spotkałem metryki, aby w staropolszczyźnie, która przecież była w tamtych metrykach używana, przyimek „w”, dla ułatwienia wymowy, jak to się często dzieje w języku nowopolskim, przybierał postać „we”, n.p. we wsi. Trudno nam teraz bez tego protetycznego, dodatkowego „e” byłoby wymówić: „w wsi Sobikowie”, ale to tylko taka językoznawcza, można powiedzieć, dygresja ) piętnastego / dwudziestego siódmego września tysiąc ośmset siedmdziesiątego roku o godzinie drugiej po południ stawili się Feliks Sobieraj, sołtys/starosta, lat trzydzieści trzy (wydaje mi się, że rosyjskie słowo starosta, które nie tylko sołtysa oznacza, ale również starostę, którym to również słowem w staropolskich majątkach ziemskich określano kogoś pośredniego między karbowym a ekonomem, zanim ten urząd na dobre w folwarkach się pojawił. Wcześniej ekonoma określano rządcą, bądź te słowa używane były zamiennie, tak jak w przypadku rządcy Englera. Być może Engler dlatego widniej jako rządca, a nie, jako ekonom, gdyż to właściwie na nim spoczywało zajmowanie się i zarządzanie majątkami, najpierw Czaplinka i Czaplina, a w ostatnim okresie, tylko Czaplina i dlatego był kimś więcej niż ekonomem.) i Andrzej Kałęcki, właściciel młyna (jak podaje Włodzimierz Bagieński w pracy o Czaplinie, Andrzej Kałęcki kupił osadę młynarską (wiatrak) w roku 1868, którą wydzieloną z dóbr Czaplina), lat czterdzieści dziewięć mający, w Czaplinie zamieszkały i oświadczyli nam, że w dniu trzynastego / dwudziestego piątego września bieżącego roku, o godzinie siódmej zrana w Czaplinie umarł Felicjan, Antoni dwóch imion Kozłowski, sześćdziesiąt sześć lat mający, Dziedzic Dóbr Czaplina z przyległościami, Syn Józefa i Maryanny małżonków Kozłowskich, w powiecie płockim zamieszkałych, tamże urodzonym, zostawił po sobie owdowiałą żonę Marię Kozłowską w Czaplinie. Po przekonaniu się naocznie o zejściu Felicjana Antoniego dwóch imion Kozłowskiego. Akt ten stawającym przeczytany przez nas i przez świadków podpisany został. Ksiądz Piotr Czyżewski, proboszcz Parafii Sobikowskiej. Pomimo że, proboszcz na końcu napisał, iż świadkowie Sobieraj i Kałęcki ów akt zejścia podpisali, to jednak, pod aktem ich podpisu nie ma. Być może te podpisy złożyli na egzemplarzu, który był oryginałem i który proboszcz zobowiązany był przekazywać do archiwum Archidiecezji Warszawskiej, a to jak wiemy, spłonęło w czasie Powstania Warszawskiego 1944 roku. Dziwi państwa to, że w rosyjskim tekście występowały dwie daty ? Podwójne datowanie wynikało z tego, że w Carskiej Rosji obowiązywał cały czas kalendarz juliański, w kościele katolickim, w tym i na terenach Rzeczypospolitej, od reformy Grzegorza XIII w roku 1582, obowiązywał kalendarz zwany gregoriańskim. Różnica w datach w XIX wieku między kalendarzem juliańskim ( nazwa pochodzi od Juliusza Cezara, który kazał ze swojej strony w rok 45 p.n.e. znormalizować kalendarz, który nie zgadzał się z rokiem słonecznym i przysparzał kłopotów administracji rzymskiej ), a kalendarzem gregoriańskim wynosiła 12 dni, na niekorzyść tego pierwszego. W wieku XX różnica ta wynosiła już dni 13. W Rosji kalendarz juliański nazywano prawosławnym. Zatem pierwsza data była w zaborze rosyjskim datą wg tzw. też „starego stylu”, po rosyjsku: „pa staromu stiliu”, a druga po nawiasie lub w nawiasie, datą według kalendarza katolickiego, gregoriańskiego. Felicjan nie umarł więc 13 września 1870, lecz 25 września, a jego pogrzeb nie odbył się 15 dnia tego miesiąca, lecz 27 września 1870 roku.

Po przeprowadzonych uprzednio formalnościach postępowania spadkowego, jak podaje niezastąpiony w takich wypadkach Włodzimierz Bagieński, dobra ziemskie Czaplina przeszły na dzieci Felicjana i wystawione zostały na sprzedaż publiczną. Nabywcą Czaplina i Linina stał się w roku 1872 Gustaw Adolf Rothert, dyrektor Banku handlowego w Rydze. Wzmianka pana Włodzimierza, nie zgadza się z tym, o czym usłyszałem od pana sołtysa Adamczyka, a mianowicie, że jakoby Felicjanowi władze carskie za bierny udział w Powstaniu, miały rzekomo skonfiskować majątek Linin.

Kornel po śmierci ojca i po sprzedaży Czaplina, wyjechał do Dąbrowy Górniczej i jak podają na stronie internetowej, poświęconej Zagłębiu: „WikiZagłębie.pl”, choć jest tam wiele błędów, jeśli chodzi o życiorys Kornelego Kozłowskiego: , „…. po sprzedaży majątku w Czaplinie, około roku 1875 osiadł na stałe w Dąbrowie Górniczej: „….gdzie jego zainteresowania skierowały się na badanie historii górnictwa w Zagłębiu i na Śląsku….”

Ale to, co Państwu przytoczę „słowo w słowo” ( jak pisali w odpisach metrykalnych proboszczowie, na przełomie XVIII I XIX wieku ) napis na jego nagrobnym pomniku, na którym poniższe słowa kazała kamieniarzowi wyryć jego najbliższa rodzina, niech będzie streszczeniem jego życia, a to, co o nim napisałem, na podstawie jego etnograficznego dzieła, jeśli chodzi o jego poglądy na temat poddaństwa chłopów i na temat tego czy był człowiekiem postępowym, pragnącym równości wszystkich warstw społecznych; niech będzie przykładem tego, że nie można wysuwać o człowieku daleko idących wniosków i oceniać go ostatecznie, nie mając przed oczami, przynajmniej kilku spisanych świadectw innych ludzi o nim, których na swej życiowej drodze spotkał i którym dał się poznać bądź jako człowiek przyzwoity, wielkiego serca i czuły na niesprawiedliwość słabszych, bądź jako człowiek, który był zły, obojętny na krzywdę ludzką, a nawet tę krzywdę sam innym, szczególnie słabszym, wyrządzający.

Po cichu tak myślałem sobie, takie miałem przeczucie, gdy tylko zainteresowałem się,

a było to przecież już bardzo dawno, zarówno Felicjanem, jego rodziną, jak i jego najstarszym synem Korneliuszem ( jakby sam Felicjan z łacińska na pewno o nim powiedział ), że byli to dobrzy, przyzwoici ludzie, prawi szlachcice, godni swojego herbu, a przede wszystkim zasługujący na to, żeby po 100 przeszło latach taki Wiśniewski, który wychował się we wsi, która do ich dóbr przecież kiedyś należała, mógł o nich powiedzieć na koniec tej, być może krótkiej, a być może za długiej opowieści : „tak, moi mili Państwo, którzy żyjecie w już dwudziestych latach XXI wieku: „w Czaplinku, Czaplinie, a wcześniej w Tupadłach i w Płocku, w Warszawie, żyła sobie szlachta Kozłowscy, „urodzeni”, „szlachteni” (po łacinie, ulubionym języku Felicjana: „generosi”, „nobiles”) herbu Kriegsstein (Krygsztajn), którzy naprawdę byli światłymi, wykształconymi ludźmi , gorącymi patriotami i dobrymi dla swoich chłopów, którzy w ich folwarkach pracowali, a przede wszystkim takimi, o których się często mówi: „dobry i przyzwoity człowiek”, „dobrzy i przyzwoici ludzie”.

Ale wreszcie przytoczmy ten nagrobny napis, bo to on sam za siebie miał przemówić do Was, o mnie już nie wspominając:

Ś. P.

Kornel Kozłowski

ur. D. 30 Marca 1834 R.

z Ojca Felicjana i Ludwiki

ze Stawnickich

B. Obywatel Ziemski

Szef Magazynów Tow. Franc.-Włoskiego

Litera, Badacz Przeszłości

Naszego Górnictwa

Człowiek Niepospolitych Zdolności

I Zalet

ZM. w Bogu D. 3 Marca 1904 R.

Najlepszemu Mężowi, Ojcu i Dziadkowi

Wdzięczni Żona, Dzieci i Wnuki

Korneli Antoni Kozłowski został pochowany na cmentarzu katolickim w Dąbrowie Górniczej, przy ul. Starocmentarnej 103.

Tak oto dopiero z napisu na jego grobie, dowiedzieliśmy się jeszcze jednej ważnej rzeczy, że Korneliusz Antoni dwóch imion Kozłowski herbu Kriegsstein, był dyrektorem magazynów towarzystwa francusko – włoskiego, zapewne działającego w branży górniczej.

A mianowano go na pewno i dlatego, na tak wysokie stanowisko, że znał biegle język francuski, którego zaczął się uczyć już bez wątpienia w dzieciństwie, spędzonym w Warszawie.

Znajomość francuskiego wśród ludzi jego stanu, który spełniał tę wówczas rolę, którą spełnia dzisiaj język angielski, była niejako obowiązkiem i przymusem. Nauczenie się biegłego posługiwania językiem francuskim w mowie i w piśmie, było ważniejsze niż wszystko inne, czego się wówczas uczono. Kornel przeżył prawie tyle samo lat, co jego ojciec Felicjan Antoni, a dokładnie 68, gdy Felicjan dla porównania 65.

Na pewno ciekawą i interesującą rzeczą by było dowiedzieć się jak potoczyły się losy dzieci i wnuków Kornela oraz pozostałych dzieci Felicjana, ich dzieci i ich wnuków. Wydaje mi się, że na pewno żyją wśród nas ich potomkowie i dużo bym dał, żeby móc z nimi choć przez chwilę chociaż porozmawiać o tym czy w ich rodzinach, żywa jest pamięć, tak znamienitych i sławnych przodków. Może ktoś z czytających tę moją skromną pracę zna kogoś z tejże rodziny i przekaże ode mnie dla nich pozdrowienia, które są echem minionej historii.

Mirosław Wiśniewski.

Powrót